Nie wiem czy twardy dysk można nazwać sercem komputera czy może wątrobą, ale wiem na pewno, że jego awaria to poważny kłopot. Na szczęście łatwiej go wymienić niż ludzki organ. Dysk w moim komputerze był już cokolwiek stary i pewnego dnia odmówił współpracy na dobre. Skopiowałam dane póki jeszcze się dało i westchnąwszy ciężko udałam się do sklepu ze sprzętem komputerowym Komputronik w centrum handlowym Forum w Gliwicach. Niestety nie mogę sobie pozwolić na najnowsze i najszybsze podzespoły, wybrałam więc wcześniej optymalny dla mnie model w średniej cenie, posiłkując się opiniami i danymi dostępnymi w internecie. Sprawa wydawała się prosta: wizyta w sklepie i zakup upatrzonego dysku. Komputronik wyglądał bardzo ładnie. Był to przestronny, jasny i czyściutki sklep. Aż miło było wejść. Optymistycznie nastawiona stanęłam za innym klientem, którego obsługiwała pracownica. Pan oglądał notebooki i nie mógł się za bardzo zdecydować, a pani stała nad nim cicho i czekała. Nie była zbytnio zaangażowana w obsługę klienta, więc po dość długiej chwili poprosiłam ją o informację czy mają dostępny w sprzedaży interesujący mnie sprzęt, czy jest sens bym czekała w kolejce. Sprzedawczyni spojrzała na mnie niechętnie i powiedziała, że zajmuje się teraz innym klientem i muszę poczekać. Poczułam się dziwnie. Pan ostatecznie się nie zdecydował na zakup i wyszedł. Wówczas pracownica zapytała mnie sucho: „słucham?”. Ponownie powiedziałam czego szukam, a pani sprawdziła w komputerze i znów krótko rzekła: „jest”. Już wiedziałam, że nie będzie łatwo. O wszystko musiałam się dopytywać. Pani nie wyszła nawet z inicjatywą by poinformować mnie o cenie. Kwota za dysk była zresztą wyjątkowo wysoka, co mnie zdziwiło. To dość stary model i z tego co zdążyłam się zorientować, jego cena rynkowa zdążyła się w międzyczasie obniżyć, a w Komputroniku była taka sama jak wówczas, gdy była to nowość. Pani z przekąsem i wyższością powiedziała, że nic podobnego, ceny teraz rosną, sprzęt drożeje i taniej nie będzie. Oczywiście nie zaproponowała innych dysków, nie przedstawiła oferty ani nie zachęciła mnie w żaden sposób do zakupu. Poczułam się nieco jak intruz, który zawraca tylko głowę, więc podziękowałam i wyszłam. Nie usłyszałam za sobą nawet zwykłego „do widzenia”. Naturalnie tego samego dnia kupiłam swój dysk w innym sklepie, za dużo niższą, choć niepromocyjną cenę i tylko żałowałam, że straciłam czas w Komputroniku.
Ze zdrowiem nie ma żartów, a gdy choruje dziecko, rodzic ponad wszystko pragnie aby kompetentny, odpowiedzialny i godny zaufania lekarz pomógł malcowi powrócić do pełni zdrowia i sił. Chcąc oszczędzić mojemu dziecku jeżdżenia do przychodni i czekania w w kolejce wśród innych chorych, umówiłam prywatną wizytę w pobliskim gabinecie laryngologa dziecięcego pani Eweliny J.-M. Z pozoru miła starsza pani przyjęła nas w swoim domowym gabinecie. Wąski, trochę zagracony pokoik nie wyglądał jak obecne prywatne praktyki lekarskie. Przypominał bardziej zwykły pokój, do którego ktoś wstawił stare drewniane krzesło rodem z PRL-oskich poczekalni i trochę podstawowego sprzętu z państwowej przychodni również niezbyt przyjaznej pacjentom. Pomyślałam jednak, że przecież nie to jest tu najważniejsze. Ważne, by lekarz był dobry. To była nasza druga wizyta u pani doktor (pierwsza była dość krótka i polegała na krótkim badaniu i wypisaniu recept) i rozpoczęła się od poszukiwania przez panią karty pacjenta. Dłuższą chwilę pani doktor przekładała papiery, nie słuchając tego co do niej mówiłam, by w końcu zwrócić na mnie uwagę i zapytać dokładnie o to, co przed chwilą teoretycznie przynajmniej usłyszała. Nie znalazłszy karty, zajrzała do książeczki zdrowia pacjenta i wreszcie zajęła się nim samym. Zajmowanie się małym pacjentem nie polegało jednak na nawiązaniu dialogu w celu zachęcenia go do badania i współpracy przy nim oraz samym badaniu. Pani doktor bez zwracania się do dziecka wykręciła mu głowę w bok, by zajrzeć do ucha, po czym wyjęła metalową szpatułkę i na siłę próbowała wetknąć ją dziecku do gardła, rozwierając nią uprzednio mleczne ząbki. Naturalnie 3-latek zaczął płakać i wyrywać się ku niezadowoleniu lekarki. W badaniu dziecka pani doktor wykazała się absolutnym brakiem profesjonalizmu. Mogę to ocenić na podstawie porównania z innymi lekarzami, którzy najpierw dziecku mówią co będą robić, proszą je o otwarcie buzi czy odwrócenie głowy i delikatnie bez pośpiechu przeprowadzają badanie. Moje dziecko przeważnie dobrze współpracuje pod warunkiem, że lekarz nie traktuje go przedmiotowo i bez szacunku jaki powinien mieć do drugiego człowieka. Po tak wykonanym badaniu pani doktor odwróciła się od roztrzęsionego dziecka i zaczęła coś pisać. Nie mogła się zdecydować na antybiotyk, odniosłam wrażenie, że nie bardzo wie jakie zastosować leczenie. Była bardzo zdziwiona, że po tygodniowym leczeniu antybiotykiem dziecko nadal jest chore. Tu pragnę nadmienić, że lek ów został przepisany bez wykonania antybiogramu, więc nie było pewności, że odpowiednio zadziała. Być może mam zbyt wysokie wymagania, ale moim zdaniem jak na doświadczonego lekarza z długim stażem pracy, pani doktor jednak zbyt często wzruszała ramionami i przyznawała, że nie umie odpowiedzieć na moje pytania dotyczące chorób górnych dróg oddechowych. Poprosiłam panią doktor o osłuchanie oskrzeli dziecka, ponieważ bałam się, że infekcja mogła i je zaatakować, lecz lekarka odmówiła, mówiąc, iż to nie jest już jej obowiązek. Być może miała rację, może laryngolog nie ma obowiązku zwracać uwagi na oskrzela czy płuca pacjenta, ale myślę, że i on powinien umieć obsługiwać stetoskop i takowy posiadać. Moje dziecko dość poważnie chorowało na zapalenia dróg oddechowych stąd moja troska i prośba, jednak nawet w prywatnym gabinecie pani doktor wykonuje swoją pracę jedynie w wąskim zakresie od A do B i nie interesuje ją nic poza tym. Gdy próbowałam krótko nakreślić historię chorób dróg oddechowych przebytych dotychczas, pokazać wypisy ze szpitali, pani doktor przerwała mi, mówiąc, że to dla niej nieistotne. Ostatecznie wzięłam recepty, zapłaciłam 70 zł, nie otrzymałam rachunku i wyszłam z mieszkania-gabinetu szanownej pani doktor J.-M. po raz ostatni, ponieważ nie zamierzam tam nigdy więcej wchodzić. Zdrowie mojego dziecka jest zbyt cenne, by zajmowali się nim mierni lekarze.
Reasumując, pani doktor Ewelina J.-M. jest moim zdaniem osobą nieprofesjonalną, nie posiada podejścia do pacjenta ani dostatecznej wiedzy do tego, by umieć należycie zbadać i skutecznie leczyć, sama nie jest pewna jaką drogę leczenia obrać i robi to na oślep na zasadzie „może to zadziała”. Ponadto ma fatalnie wyposażony gabinet, który z pewnością nie jest przyjazny dziecku.
Szczęśliwy ten, kto nie musi korzystać z autobusowej komunikacji miejskiej. Do takiego wniosku doszłam ostatnio po tym, jak kilka razy pojeździłam sobie po mieście autobusem. Współczuję szczerze ludziom, którzy codziennie dojeżdżają do pracy bądź szkoły, korzystając z usług KZK GOP i MZKP w Gliwicach. To z pewnością wymaga dużych pokładów cierpliwości. Opiszę jedną z moich ostatnich podróży. Otóż zakupiłam w kiosku bilet, sprawdziłam w internecie rozkład jazdy, wybrałam interesującą mnie trasę, autobus oraz godzinę odjazdu a następne udałam się na przystanek. Po kilkunastu minutach oczekiwania uznałam, że przewoźnik zapewne postanowił zadbać o dobre dotlenienie obywateli, ponieważ nie tylko ja stałam i czekałam, a autobus nie pojawiał się. W końcu przyjechał. Inny numer, też spóźniony, ale to nic, bo planowo miał jechać tą samą trasą co mój wcześniej wybrany. Zmarznięta z ulgą wsiadłam i skasowałam bilet. Moja radość nie trwała jednak zbyt długo, gdyż kierowca zajechał na dworzec znajdujący się mniej więcej w połowie trasy i wszystko wskazywało na to, że to koniec podróży tym pojazdem. Podeszłam do kierowcy aby zapytać co z dalszą drogą. Pan potwierdził, że to autobus dojeżdżający planowo do Trynku, ale on skończył kurs. Na pytanie dlaczego nie jedzie dalej, skoro wg rozkładu powinien, zniecierpliwionym tonem powiedział, że skończył pracę i jak chcę, to sobie mam iść na inny autobus. Cóż było robić. Poszłam na przystanek. Znowu się wyczekałam i zmarzłam. W końcu podstawiono pojazd. W związku z tym, że miałam zamiar przejechać trasę w jedną stronę jednym autobusem na jednym bilecie, udałam się do kierowcy drugiego autobusu, do którego wsiadłam aby zapytać czy w związku z tym mogę jechać dalej na moim bilecie. Pan uprzejmie poinformował mnie, że niestety nie, bo bilet skasowany w jednym autobusie nie obowiązuje w innym, nie jest to bilet godzinny i kierowca nic na to nie poradzi, może mi co najwyżej sprzedać nowy, jeśli chcę kontynuować moją podróż. Kupiłam więc go u tegoż kierowcy. Bilet na jednorazowy przejazd na moją trasę miał kosztować 2,80 zł, zmuszona do przesiadki musiałam jednak za drugi zapłacić 4 zł, gdyż kierowca dysponował jedynie takim. Ostatecznie dotarłam na miejsce zmarznięta, zmęczona i mocno spóźniona. Przejazd autobusem miał trwać 23 minuty i kosztować 2,80. Dotarcie do celu miało mi więc zająć niecałe pół godziny. Tymczasem zapłaciłam za tę przyjemność 6,80 i byłam na miejscu po prawie 1,5 godzinie! Katar, którego przy okazji się nabawiłam, jak mniemam był gratis. Zaznaczam przy okazji, że nie ma zasp śnieżnych, nie były to godziny szczytu, na trasie nie było utrudnień w postaci robót drogowych i w zasadzie nic nie stało na przeszkodzie, by zdążyć na czas.
W drodze powrotnej miałam nieco więcej szczęścia, gdyż udało się dojechać jednym autobusem, czyli zgodnie z planem, choć nie do końca zgodnie z rozkładem jazdy, ponieważ i tym razem autobus przyjechał beztrosko spóźniony. Pojazdy i ich wnętrza nie wyglądają źle, coraz więcej nowych i czystych autobusów jeździ po gliwickich ulicach i jest to niewątpliwie ich mocny punkt. Obawiam się jednak, że jedyny. Kierowcy bywają opryskliwi i niemili. Dochodzę do wniosku, że podróże komunikacją miejską są raczej dla ludzi bogatych w czas i pieniądze. W zasadzie rozważam zakup roweru. Będzie dużo taniej i dużo szybciej. Najpierw jednak muszę wyleczyć się z przeziębienia. Gdyby nie to, że skorzystałam kilkunastokrotnie w ostatnim czasie z oferty KZK GOP i MZKP, zapewne myślałabym, że tamtego dnia miałam wyjątkowego pecha, jednak to raczej czarna seria albo taka maniera przewoźnika, gdyż prawie zawsze autobusy przyjeżdżają spóźnione albo w ogóle trzeba jechać innym niż planowany, ponieważ ten nie dociera na przystanek, często pojawia się niemiła niespodzianka w postaci nieplanowanego wg rozkładu jazdy skrócenia trasy i trzeba się przesiadać, wydając pieniądze na kolejny bilet. W związku z powyższym zaczęłam ignorować rozkłady jazdy, które mają się nijak do rzeczywistości. Po prostu idę na przystanek i czekam na autobus jak na okazję. Zaopatrzona jestem również w dodatkowe bilety, bo nie dość, że nieraz muszę płacić podwójnie, to luksus zakupu biletu u kierowcy kosztuje extra. Dawniej sporo jeździłam autobusami i pociągami. Było koszmarnie – to fakt, lecz gdyby wówczas ktoś mi powiedział, że w 2011 roku tak będzie wyglądał przejazd miejskim autobusem z punku A do punktu B, gdzie jeden od drugiego oddalony jest zaledwie o mniej więcej 8 km, nie uwierzyłabym...
Duży kredyt jest jak związek małżeński. Im większy, tym trwalszy i poważniejszy. Związek kredytobiorcy z kredytodawcą czyli bankiem. Oczywiście jest to typowe małżeństwo z rozsądku podyktowane interesami obu stron. Po sakramentalnym „tak” okraszonym stosem dokumentów następuje konsumpcja, która w tym wypadku zaczyna się wniesieniem bogatego posagu przez kredytodawcę, po czym następuje wieloletnie, mozolne spłacanie co do grosika i z nawiązką przez kredytobiorcę. Postanowiłam kupić mieszkanie. Oczywiście potrzebowałam partnera-sponsora. Z pomocą fachowców przejrzałam oferty i wybrałam GetinBank. Obwąchaliśmy się wzajemnie. Ja sprawdziłam czy propozycja jest dla mnie korzystna, on czy jestem warta inwestycji. Był całkiem przystojny, miał gustowne i przyjazne biura oraz zachęcająco przystępny serwis internetowy. Nastąpiły zaręczyny czyli decyzje wstępne, potem ślub – podpisanie kluczowych umów i huczne weselisko w postaci przekazania sporej kwoty pieniędzy, która szybko zmieniła się w trzy pokoje z kuchnią. Jak to bywa w małżeństwach z rozsądku pozbawionych romantyzmu i u nas szybko pojawiła się rutyna. On nic nie mówi, ja karmię go regularnymi porcjami zwanymi ratami. Generalnie spędzamy czas w milczeniu, jednak czasem się zdarza, że trzeba się odezwać, o coś zapytać, czegoś się dowiedzieć czy też o czymś poinformować partnera. I tu zaczynają się schody. Milczący i wyniosły partner nie jest zainteresowany rozmowami. Okazał się być nieznoszącym sprzeciwu zimnym draniem. Owszem, jest w miarę uczciwy, nie kombinuje, ale pogadać o wspólnym interesie nie chce, bowiem uważa, że wszystko zostało już powiedziane i teraz liczy się tyko realizowanie obowiązku małżeńskiego, który wcześniej został szczegółowo zaplanowany na długie lata. Ewidentnie jest służbistą i biurokratą, komunikuje, ale nie rozmawia. A ja nawet nie mogę zarzucić mu, że dla niego ważna jest tylko forsa, zaś ja się wcale nie liczę, bo przecież sama wyszłam za niego tylko i wyłącznie dla pieniędzy. I tak bank raz wysłał do mnie upomnienie o tym, że brakuje jakiegoś druku. Dokument ów został wysłany, ale kredytodawca widocznie go przeoczył. Chciałam więc skontaktować się z nim by wyjaśnić sytuację, lecz było to niemal niemożliwe. Jeden pracownik banku odsyłał do drugiego, ten nie wiedział, więc podawał numer telefonu kolejnego i tak dalej. W końcu okazało się, że nikt żadnych informacji drogą telefoniczną nie udzieli ani nic nie wyjaśni i już. Dopiero przedstawiciel finansowy, który pomagał uruchomić kredyt, wyjaśnił sprawę po prawie dwóch tygodniach. Wkrótce znów pojawiła się potrzeba kontaktu z bankiem i ponownie graniczyło to z cudem. Ostatecznie trwamy milcząc, on jakby obrażony, ale kasę bierze ochoczo, ja spłacam pokornie i nic już nie mówię. Ponure to małżeństwo. No ale cóż... nie od dziś wiadomo, że związki na odległość i zbudowane na pieniądzach to nic przyjemnego. W przypadku koniecznej potrzeby kontaktu zwracam się do poradni małżeńskiej czyli przedstawiciela finansowego i obawiam się, że tak to już będzie wyglądało przez najbliższe 30 lat.
W Diverse umiejscowionym w Centrum Handlowym M1 w Zabrzu panuje miła i bardzo spokojna atmosfera. Pracownice stoją lekko znudzone i ma się poczucie, że czas nie tyle biegnie co sunie powoli. Właściwie to dobrze, ponieważ nie czuje się tam pośpiechu, można spokojnie oglądać rzeczy, robić zakupy nie spiesząc się i nie czując żadnej presji. Sprzedawczyni niespiesznie zainteresowała się mną i zapytała czy potrzebuję pomocy. Podziękowałam toteż oddaliła się, ale miałam cały czas poczucie, że mogę liczyć na jej pomoc, ponieważ była w pobliżu i nie zajmowała się niczym konkretnym. Zdaje się, że dyskretnie mnie obserwowała. Obejrzałam kurtki i bluzy po czym skoncentrowałam się na moim faktycznym celu czyli na plecakach. Jako że stoisko z plecakami znajduje się obok stanowiska z kasą, kasjerka udzieliła mi informacji na temat oferty i pomogła wybrać plecak. Wybór nie był zbyt duży, ale znalazłam dla siebie odpowiedni produkt. Pooglądałam go sobie z każdej strony i podałam pani do skasowania. Otrzymałam dodatkowo gratisowy worek i zostałam miło oraz profesjonalnie obsłużona. Być może fakt, że w sklepie nie było poza mną innych klientów wpłynął na atmosferę, która stała się leniwa i pełną koncentrację obsługi na mojej osobie. Czułam się dobrze wiedząc, że sprzedawcy są mną zainteresowani i bez narzucania się uprzejmie pomagają w wyborze oraz zakupie. W sklepie było czysto i gustownie. Rzeczy były poukładane równo na półkach. Spora część ubrań wisiała schludnie na wieszakach. Wnętrze nie jest zbyt obszerne, więc w efekcie nieco ciasne, co przy większej liczbie klientów mogłoby być trochę niewygodne, ale dostęp do ubrań i innych produktów był w miarę swobodny. Oferta była zróżnicowana i ciekawa, a duże obniżki oraz promocje zachęcające i ładnie wyeksponowane. Sklep Diverse znajduję jako przyjazny dla klienta.
Podczas zakupów w centrum handlowym wypatrzyłam fajny plecach w sklepie BigStar. Wisiał dość wysoko na ścianie i było go widać z daleka, więc wstąpiłam aby przyjrzeć mu się dokładniej. Myślałam, że świetnie się złożyło, ponieważ akurat szukałam fajnego, wygodnego plecaka z miejscem na laptopa. Podeszłam do miejsca z plecakami i zadarłam głowę do góry, gdyż jako osoba niewysoka nie mogłam do niego dosięgnąć. Po chwili pracownica zaoferowała pomoc. Poprosiłam o udostępnienie czarnego plecaka. Pani weszła na drabinkę i uprzejmie podała mi obiekt zainteresowania, następnie gdzieś poszła. Plecak okazał się naprawdę świetny, dokładnie taki jakiego potrzebowałam. Już chciałam kupić, gdy dostrzegłam, że był brudny. Dłuższą chwilę musiałam poczekać zanim sprzedawczyni pojawiła się w pobliżu. Zaczepiłam ją i poprosiłam o inną sztukę, ponieważ ta była brudna. Pani zawołała inną, bo nie wiedziała czy jest więcej takich plecaków. Okazało się, że niestety są tylko w innych kolorach. Pani bezradnie wzruszyła ramionami mówiąc, że nie ma, odwiesiła towar na ścianę i straciła mną zainteresowanie. Wyszłam rozczarowana nie tylko brakiem czystego plecaka, ale i tym jak mnie obsłużono. Pani mogła przecież sprawdzić czy da się usunąć zabrudzenie, dowiedzieć się czy w innym, najbliższym sklepie sieci BigStar jest szukany przeze mnie produkt albo zaproponować obniżkę ceny plecaka, by zachęcić do kupna. Mogła też zaproponować inny plecak. Nawet jeśli bym się nie zdecydowała, z pewnością byłabym bardziej zadowolona z obsługi. Rozumiem, że w sklepach tej sieci większym zainteresowaniem cieszą się ubrania, zwłaszcza jeansy i na tym skupia się personel, ale skoro w ofercie są również i inne rzeczy, to klienta pytającego o nie powinno się obsłużyć profesjonalnie. Pracownicy sprawiali wrażenie zabieganych. Być może jest ich zbyt mało i nie nadążają z obsługą klientów dlatego nie mogą poświęcić każdemu należytej uwagi. Sam sklep sprawia wrażenie przeładowanego i przytłaczającego. Wieszaki stoją tak, ze trzeba chodzić między nimi wężykiem i co chwila ktoś komuś zagradza drogę. Rzeczy są schludnie poukładane, równo rozwieszone a niektóre wyeksponowane. Sala jest czysta i ma swój klimat. Szkoda tylko, ze jako klient nie czułam się tam zbyt dobrze i nie kupiłam czegoś, co przecież chciałam nabyć. Udałam się na poszukiwanie podobnego plecaka w innych sklepach.
Centra handlowe to z pewnością nie tylko pożeracze pieniędzy, ale również czasu i energii, toteż przeważnie po zrobieniu zakupów człowiek zwyczajnie robi się głodny. Wówczas nie ma nic prostszego jak zatrzymać się na chwilę w jednej z restauracji lub wybrać spośród barów szybkiej obsługi. Można udać się też na przykład do dobrej pizzerii gdzieś w okolicy, lecz wówczas trzeba liczyć się z dłuższym czasem oczekiwania na realizację zamówienia, tymczasem burczy w brzuchu. Istnieje alternatywa - szybki posiłek na miejscu. Niekoniecznie trzeba go szybko zjeść, ale ważne aby został niezwłocznie podany. Naturalnie nie mniej istotne jest to, by był smaczny i świeży. M1 w Zabrzu oferuje kilka punktów gastronomicznych serwujących szybkie dania. Jednym z nich jest KebabHouse gdzie można bez oczekiwania zaspokoić głód i naprawdę zjeść pyszny obiad. Jako że jestem amatorem orientalnej kuchni podczas wizyty w Centrum Handlowym z chęcią skorzystałam z oferty restauracji (choć to raczej bar szybkiej obsługi) serwującej kebab. Sympatyczna obsługa, prężna praca kucharzy i przystępne ceny nastroiły mnie pozytywnie. Błyskawicznie otrzymałam gorący i pachnący posiłek, który może nie jest do końca tym, co można zjeść w tradycyjnych restauracjach w centrum Ankary, ale i tak smakował znakomicie. KebabHouse znajduje się w ciągu lokali pośrodku obszernego holu i choć jest niewielki sporo wokół niego przestrzeni. Stoliki i ich okolica są niestłoczone, czyste i zadbane, a sam bar otwarty na tyle, że można zobaczyć co też tam kucharz pichci i jak piecze się mięso na pionowy rożnie. Wszystko wygląda świeżo, a smakowite aromaty kuszą i przyciągają klientów. Zapewne jeszcze nieraz odwiedzę M1, a wówczas z pewnością znów skoczę na kebab do KebabHouse.
Wstąpiłam do sklepu Decathlon aby kupić kask rowerowy dla mojego dziecka. Nie jestem osobą uprawiającą sporty, więc niezbyt często odwiedzam sportowe sklepy czy inne tego typu placówki. To była moja pierwsza wizyta w Decathlonie. Atmosfera była iście sportowa. Szerokimi alejami jeździły dzieci na hulajnogach, jakaś para grała sobie w ping-ponga, ktoś testował rower. Przy tym nikt nikomu nie przeszkadzał i było to tak samo naturalne jak to, że w sklepie spożywczym stoi cukier na półce. Sala bardzo jasna, duża i przestronna a przy tym o oryginalnym wnętrzu, bo w zasadzie to nie tylko sklep, ale i miejsce sportowej rozrywki. Oferta jest bardzo szeroka, a wybór spory. Ceny również są dość zróżnicowane, więc można wybrać dobre jakościowo produkty odpowiednio do zasobu kieszeni. Znalazłam co potrzebowałam i udałam się do kasy. Nie mogę w pełni ocenić obsługi i pracy sprzedawców, ponieważ nie potrzebowałam pomocy przy wyborze towaru - nie korzystałam z porady, aczkolwiek nikt nie proponował mi ewentualnej pomocy. Przy standardowych kasach nie było klientów, więc i nie było kasjerów. Jedynie kasa przy punkcie informacyjnym była otwarta, dzięki czemu szybko mogłam zapłacić za zakupy. Kasjerka była bardzo sympatyczna i kulturalna, toteż wizyta w sklepie zakończyła się miło. Między budynkiem a parkingiem jest zagrodzony teren gdzie można pograć, pobawić się i poskakać na trampolinie. Wiele osób zapewne przychodzi nawet nie na konkretne zakupy ale właśnie po to, by pojeździć, pograć czy miło spędzić czas w ruchu. Jestem mile zaskoczona tym sklepem, jego atmosferą niespotykaną w innych tego typu placówkach. Sklep posiada również duży parking i odniosłam wrażenie, że wygoda i dobre samopoczucie klienta podczas pobytu wewnątrz jest tutaj priorytetem. Miłośnicy przeróżnych sportów i nie tylko z pewnością mogą miło spędzić tu czas na zakupach.
Rossmann w centrum handlowym M1 w Zabrzu jest najbardziej uporządkowanym sklepem tej sieci w jakim do tej pory robiłam zakupy. Towar schludnie ułożony na półkach, żadnych braków, wszędzie informacje o cenach to zalety, które sprawiają, iż wszystko jest łatwo dostępne i łatwe do odnalezienia. Alejki są szerokie i proste, a cała sala dobrze oświetlona oraz czysta. Drogeria posiada szeroki asortyment i bardzo atrakcyjne oferty promocyjne. Jako klientka czułam się tam jednak zupełnie niezauważona, nie widziałam pracowników na sali, więc w razie potrzeby nie bardzo miałabym do kogo zwrócić się o pomoc. Na szczęście wiedziałam dokładnie po co przyszłam i gdzie mogę to znaleźć. Zakupy przebiegły więc szybko i sprawnie. Jedynie przy kasie musiałam poczekać dłuższą chwilę, chociaż przede mną była tylko jedna klientka. Pojawił się jakiś problem z kodem produktu i natychmiast zaczęła rosnąć kolejka. Dopiero po kilku minutach otwarto drugą kasę, w której zaczęła obsługiwać kierowniczka, wnioskuję więc, że w tym momencie nie było innego dyspozycyjnego pracownika kasy. Zapewne mniejsza ilość personelu związana jest z tym, iż była to niedziela, a co za tym idzie klientów również nie jest tak wielu jak podczas pozostałych dni tygodnia. Reasumując, jestem zadowolona z wizyty w Rossmannie i z pewnością nieraz jeszcze tam zajrzę. Miałam okazję bywać w innych drogeriach tej sieci w miastach Śląska i Małopolski, gdzie ten sam towar nie był tak starannie ułożony na półkach, a sam układ regałów i produktów wewnątrz był mniej wygody dla klienta niż w omawianej placówce.
Wielu z nas urządzanie domu kojarzy się z poszukiwaniami w przeróżnych sklepach detali i elementów wystroju wnętrz oraz wizytami w sklepach meblowych. Dzięki sieci sklepów Ikea możemy znaleźć to wszystko w jednym miejscu. Przez jednych lubiana, przez innych nie, ale przede wszystkim wielu znana. Odwiedziłam katowicką Ikeę w celu zakupu kilku drobiazgów. Trochę musiałam się naszukać zwłaszcza, że nie łatwo było znaleźć kompetentnego pracownika. Pani myjąca półki nie wiedziała co gdzie jest, a pracownik punktu informacyjnego był zajęty rozmową telefoniczną z innym klientem. Odnalazłam drugi punkt, lecz tam akurat nie było nikogo. Ostatecznie jednak dowiedziałam się gdzie znajdę poszukiwane wieszaki i znalazłam. Sklep jest ciekawie urządzony, uwagę przyciągają aranżacje wnętrz wyposażonych w najmniejsze szczegóły tak, by jak najwierniej oddać klimat realnych mieszkań. W poszczególnych działach można odnaleźć przedmioty i drobiazgi jakimi wyposażono urządzone pokoje. Promocje i ciekawe rozwiązania przyciągają uwagę. Sam sklep jest czysty i jak na placówkę typu samoobsługowego schludny i uporządkowany. Dużym plusem jest restauracja, dzięki której klient nie musi robić zakupów z pustym brzuchem ani pędzić gdzieś coś zjeść. Tu zawsze wiadomo, że można liczyć na obiad czy kawę, wypić z filiżanki dostępnej na półce w sklepie czy posiedzieć przy stoliku pod lampą, którą również można nabyć w odpowiednim dziale. To ciekawe rozwiązanie dające klientowi poczucie, że Ikea nie tylko oferuje produkty, ale i daje możliwość przetestowania ich, użycia, dbając przy tym o swoich klientów i oferując im kompleksową obsługę. O zaletach restauracji świadczy choćby ilość klientów z niej korzystających. Posiłki są smaczne i niedrogie, nawiązujące do kuchni szwedzkiej i wydawane szybko, więc nawet duża kolejka do pełnego talerza nie zniechęca. Oczywiście dostępne są również toalety, którym nie mam nic do zarzucenia. Lubię Ikeę, choć niespecjalnie podobają mi się produkty główne czyli meble. Zawsze jednak znajduję tam coś przydatnego i wartego zakupu. Minusem jest nie dość liczna moim zdaniem ilość pracowników obsługi. Aby znaleźć pracownika, trzeba najpierw odszukać punkt informacyjny i mieć szczęście, by ktoś tam był. Niestety często poszukiwanie kompetentnej osoby trwa równie długo co samodzielne poszukiwanie produktu czy informacji. Jest to nieco zniechęcające. Mam też zastrzeżenia co do windy, która jest bardzo mała jak na taki sklep, a przecież czasem bardzo potrzebna. Obsługa przy kasie jest szybka i sprawna, a miejsca na wszystko wystarczająco dużo. Z pewnością Ikea jest sklepem idealnym dla ludzi praktycznych, lubiących wygodę i funkcjonalnie urządzone wnętrza.
Jest taki sklep, który pod względem jakości obsługi powinien na zawsze pozostać takim jaki jest. Twierdzę tak nie dlatego, że jest to sklep idealny, ale dlatego, iż jego obsługa jest zaprzeczeniem wszystkiego, czego odczekujemy w dzisiejszych czasach od takich placówek. Powinien być ostrzeżeniem i negatywnym przykładem, ewentualnie wstępem do lekcji historii. Zapewne wielu z nas pamięta samoobsługowe sklepy spożywcze z lat 80-tych. Nie wolno było wejść bez koszyka, trzeba było długo czekać przy kasie, aż ktoś podejdzie, panie ekspedientki przyglądały się bezczelnie klientom i były niemal obrażone, gdy ktoś odważył się o cokolwiek zapytać. Gdy klient śmiał nie mieć drobnych, sam musiał gdzieś biec i rozmieniać. Otóż w XXI wieku nadal taki sklep istnieje! Mam nadzieję, że to ostatni bastion. Wstąpiłam do sklepu „Mieszko” przy ulicy Krupniczej w Gliwicach po coś do picia. Wcześniej byłam tam lata temu, więc pozytywnie zaskoczył mnie jego wygląd. Kolorowy z zewnątrz, pełen towaru w środku, dużo bardziej estetyczny i czysty niż kiedyś. Oczywiście to nic nadzwyczajnego, ale dawniej był raczej szary i na wpół pusty, więc taka odmiana ucieszyła oko. Zachęcona estetyką zostałam w sklepie chwilę dłużej i pomimo dość wysokich cen, kupiłam kilka rzeczy więcej, ale szybko poczułam na swoich plecach badawczy wzrok pani sprzedawczyni. Widocznie ciężko jest się pozbyć starych przyzwyczajeń. Jakaś klientka zapytała panią rozpakowującą towar o śmietankę do kawy. Pracownica jedynie odrobinę się wyprostowała i wskazała palcem w kierunku drugiego końca sklepu, mówiąc „tam”. Podeszłam do kasy, jedynej otwartej, gdzie kasjerka bez słowa mnie obsłużyła. O przepraszam, powiedziała ile powinnam zapłacić. Resztę wydała w milczeniu i niespiesznie zajęła się kasowaniem zakupów kolejnej osoby, zapominając o mnie całkowicie. Nie było problemu z wydawaniem reszty, więc żaden klient nie musiał rozmieniać pieniędzy, ale myśląc optymistycznie, mam nadzieję, iż taka sytuacja jednak w obecnych czasach by się nie zdarzyła. Sklep czyściutki, pięknie uporządkowany, towar na półkach stał jak od linijki, ale cóż z tego, skoro obsługa wciąż nieprzyjemna.
Czasem tak bywa, że jest się skazanym na jakiś sklep. Nowe osiedla charakteryzują się tym, że na początku niewielki jest wybór placówek handlowych w najbliższej okolicy, aż wreszcie jakaś sieć opanuje obszar i wtedy może być albo bardzo fajnie albo fatalnie.
Na osiedlu Ruczaj w Krakowie przez bardzo długi czas sklepy Lewiatan wiodły prym. Konkurencja była niewielka, klienci nie mogli wybrzydzać, więc i pracownicy sklepów nie musieli się starać.
Niedawno sama nie miałam zbyt wielkiego wyboru i niemal codziennie odwiedzałam Lewiatana przy ulicy Raciborskiej w Krakowie. Potem zmieniłam miejsce zamieszkania. Ostatnio byłam w okolicy i wstąpiłam do rzeczonego sklepu w celu zakupu kilku potrzebnych artykułów. Nie zmieniło się wiele.
Lewiatan jest dość dobrze zaopatrzony, niezbyt tani, ale i nie najdroższy. Niewielka sala, dość ciasna, ale uporządkowana wygląda poprawnie i niczym się nie wyróżnia z mas innych sklepów. Natomiast obsługa jest jakościowo bardzo słaba. Przy stoisku z wędlinami i mięsem można zapuścić korzenie. Pani oczywiście obsłuży klienta, ale najpierw musi niespiesznie zawinąć ser w folię, coś poprawić, coś przełożyć, wyjść na zaplecze, pogadać z koleżanką, a klient niech czeka. Wreszcie zostaje obsłużony, chłodno, bezosobowo, ale z „proszę” i „dziękuję”.
Wędrówka po sklepie bywa trudna, gdy wózek z niewyłożonym towarem stoi niedbale pozostawiony w jednej z alejek na samym środku. Tym razem jednak miałam szczęście, bo czynne były aż dwie kasy z czterech możliwych, co dawniej zdarzało się nieczęsto. Trochę musiałam postać, gdyż i tak kolejka była spora, a pani kasjerka powolna. Kiedy nadeszła moja kolej, zostałam obsłużona z użyciem minimum słów, bez uprzejmości czy nawet zainteresowania.
Z pewnością nie tęsknię za tym sklepem. Miałam nadzieję, że coś się zmieniło na lepsze, ale jak widać nadzieja była płonna, więc jeśli jeszcze kiedyś zawitam w te okolice i będę musiała coś kupić, przejdę się albo podjadę kawałek dalej do innego sklepu. W Lewiatanie człowiek czuje się nieswojo, a nawet trochę jak intruz.
Jest taki sklep w internecie, gdzie wszystko jest dopięte na ostatni guzik i aż chce się kupować.
Nie oczekiwałam zbyt wiele, zamawiając sweterki dla syna. Skusiła mnie wyjątkowo atrakcyjna cena, więc postanowiłam zaryzykować i kupić w zupełnie nieznanej mi firmie - Domilandii. Nie zawiodłam się.
Na stronie sklepu można przeczytać między innymi: "Naszym celem jest profesjonalna sprzedaż odzieży, butów, pościeli i akcesoriów dla niemowląt oraz dzieci". Jako klient potwierdzam: cel realizowany jest idealnie.
W pierwszej chwili kontaktu z serwisem, który znalazłam poszukując ubrań dziecięcych, zauważyłam ponadprzeciętną staranność w realizacji wyglądu samego sklepu internetowego. Dopracowane opisy, profesjonalne zdjęcia, przejrzysty layout, dostępność płatności powiązanych z allegro, a nawet film instruktażowy o tym, jak kupować kok po kroku. Widać, że firma dba o komfort i wygodę klienta, chce, by zakupy były łatwe i przyjemne. Dla mnie - rewelacja.
Wkrótce po złożeniu zamówienia i wpłacie należności, otrzymałam maila z informacją, że przedmioty zostały wysłane. Nie minęły trzy dni robocze od mojej wizyty w sklepie, a urocze sweterki dla dziecka miałam w domu.
Często robię zakupy w internecie, są miejsca, w których kupuję tylko raz, są i takie, gdzie mimo kuszącej oferty, nie kupuję nic, ponieważ razi mnie "bylejakość" samego serwisu lub czasochłonny proces rejestracji i zamawiania. Domilandia jest zdecydowanie najprzyjaźniejszym klientowi sklepem internetowym jaki znam. Prócz profesjonalnej strony www i świetnie zorganizowanej obsługi, sklep może się szczycić wysokiej jakości towarem w konkurencyjnych cenach i szerokim wyborem sposobów płatności, a w razie pytań czy wątpliwości bez problemu można się skontaktować z pracownikiem sklepu dogodną dla siebie drogą (telefon, mail, gg, skype lub formularz kontaktowy).
Uważam, że powinno się rozpowszechniać opinie i promować takie sklepy, bowiem wysoka jakość kompleksowej obsługi jest jak najbardziej w cenie i osobiście chciałabym, by wszystkie sklepy były tak profesjonalne jak Domilandia.
Przez cały 2010 rok żywiłam mojego psa karmami kupowanymi w sklepie Krakvet. W roku 2011 zrobiłam jeszcze dwa razy zakupy, po czym moja cierpliwość się skończyła i postanowiłam zmienić źródło.
Krakvet posiada bogaty wybór produktów dla zwierzaków, zwłaszcza karm dla psów i wszystko - od chwili zakupu po dostarczenie przesyłki - działa świetnie pod warunkiem, że sklep rzeczywiście ma na stanie zamówione produkty, system internetowy serwisu poprawnie zarejestrował zamówienie i nikt nic nie zgubił. Tak się zdarzyło w połowie przypadków, natomiast kilkakrotnie wysyłka towaru bardzo się opóźniła. A to nie było zamówionego przeze mnie towaru i musiałam czekać na dostawę z hurtowni lub zgodzić się na zamiennik, a to transakcja nie została poprawnie zarejestrowana i choć pieniądze zostały wpłacone, towaru nie wysłano do czasu, aż zaczęłam się dopominać. W tym drugim przypadku kilkanaście razy telefonowałam do sklepu, zanim odnaleziono moją wpłatę i zrealizowano zamówienie. Trwało to ponad miesiąc.
Zakup żywności dla zwierzęcia moim zdaniem ma sens wówczas, gdy można liczyć nie tylko na atrakcyjną cenę, ale i szybką i pewną dostawę, ponieważ przeważnie karmę kupuje się, kiedy zapasy domowe są na wyczerpaniu. Natomiast mija się to z celem, jeśli trzeba długo czekać i w międzyczasie dokupywać po trochu w tradycyjnym sklepie, co już zupełnie się nie opłaca. Pracownicy Krakvetu są na ogół kulturalni i nie można posądzać ich o nieuczciwość, jednakże organizacja i czas realizacji zamówień pozostawia wiele do życzenia.
Serwis aukcyjny Allegro odwiedza mnóstwo ludzi każdego dnia i nie znam osoby, która choćby raz z niego nie skorzystała. Jestem zarejestrowaną użytkowniczką portalu od ponad pięciu lat, kupiłam w tym czasie kilkaset przeróżnych rzeczy za pośrednictwem Allegro i zapewne będę kupować nadal. Gdybym miała zaangażować się w działalność sprzedażową, najprawdopodobniej zaczęłabym od Allegro.
Serwis jest bardzo przyjazny użytkownikom i z biegiem lat stale się rozwija, dostosowuje do wymagań i nowych możliwości. Zakupy stają się coraz przyjemniejsze, a ich realizacja coraz szybsza. Powstał bardzo wygodny dla klientów i z czasem został udoskonalony system płatności za pośrednictwem serwisu. Również coraz więcej dobrego można powiedzieć o sprzedawcach, którzy najwyraźniej dostosowują poziom i jakość obsługi klientów do jakości samego portalu aukcyjnego.
Allegro jest jak dotąd najpopularniejszym i najdynamiczniej rozwijającym się aukcyjnym serwisem internetowym w naszym kraju. Oferuje świetną alternatywę dla zakupów drogą tradycyjną, dużą możliwość wyboru wszelkich towarów i daje sprzedawcom możliwość zaistnienia na rynku oraz każdemu sposobność do tego by nie tylko kupować, ale i sprzedawać niemal wszystko.
Drogeria "Bartek" na osiedlu Kopernika w Gliwicach jest jedną z najsympatyczniejszych placówek tego typu jakie znam. Posiada bardzo bogatą ofertę, szeroki wybór przeróżnych kosmetyków i chemii gospodarstwa domowego. Gdyby nie przemiła pracownica, która świetnie potrafi doradzić, klientowi mogłoby zakręcić się w głowie od nadmiaru różnorakich produktów. Sama nie wiedziałam co wybrać, gdy chciałam kupić farbę do włosów. Z pomocą pani sprzedawczyni znalazłam odpowiedni produkt o szukanym odcieniu i właściwościach. Sklep jest świetnie wyposażony w katalogi z próbkami kolorów farb, które naturalnie są dostępne, ponadto zachęca atrakcyjnymi cenami i promocjami. Zostałam obsłużona bez pośpiechu i z uśmiechem. Zapłaciłam kartą płatniczą, dostałam kosmetyki zapakowane przez panią w darmową reklamówkę jednorazową i zostałam zaproszona ponownie. Wyszłam zadowolona i jestem pewna, że nieraz jeszcze zrobię zakupy w drogerii "Bartek".
Postanowiłam odświeżyć mieszkanie. Dopiero przy okazji samodzielnego remontu człowiek dowiaduje się jak wiele potrzebuje kupić różnych rzeczy. Musiałam nabyć farby, wałki i inne akcesoria, a przy okazji okazało się, że również gips lub inną gładź, szpachelkę, coś do wygładzania ścian i tak dalej. Nawet nie wiedziałam jak niektóre przedmioty się nazywają.
Udałam się więc do pobliskiego Leroy Merlin. Sklep okazały, pełen towaru, jasny, czysty i aż miło wejść. Trzeba się jednak sporo nachodzić i bynajmniej nie tyle za towarem, co za pracownikami, którzy byliby w stanie pomóc odnaleźć potrzebne artykuły. Odwiedziłam trzy stanowiska, gdzie kolejno odsyłano mnie do innego, przy którym okazywało się, że pracownik jednak nie może mi pomóc. Wreszcie trafiłam do odpowiedniego punktu informacyjnego, lecz nie było tam nikogo. Poszukiwania fachowej pomocy okazały się nieefektywne. Wszyscy byli mili i sympatyczni, tylko w mojej sprawie bezużyteczni. Potrafili jedynie wskazać gdzie jest dział budowlany. Cóż było robić? Poszłam sama między regały z przedmiotami, o których nie miałam zielonego pojęcia. W końcu wybrałam jakąś masę szpachlową, dobrałam akcesoria, które zdawały się pasować do tego, co chcę zrobić i poszłam do kasy. Sympatyczna kasjerka uprzejmie przyjęła zapłatę i pożegnała mnie z uśmiechem.
Zakupy okazały się trafione, więc mogę być z siebie dumna. Pewnie gdyby obsługa była bardziej fachowa i zorientowana oraz chętna do pomocy, moja wizyta w Leroy Merlin byłaby dla mnie przyjemniejsza, a zakupy mniej intuicyjne i zapewne lepiej dobrane do potrzeb. Kto wie, może kupiłabym więcej, może zaoszczędziłabym. Z pewnością byłabym bardziej zadowolona z obsługi, a co za tym idzie mojej wizyty w sklepie i zakupów.
Po dziesięciu latach mieszkania w wynajmowanych czterech kątach podjęłam wraz z mężem ambitną decyzję o kupnie własnego gniazdka. Postanowiliśmy skorzystać z pomocy profesjonalnego, liczącego się na rynku nieruchomości doradcy, więc zgłosiliśmy się do firmy Home Broker.
Z początku tak agent nieruchomości jak i doradca finansowy zrobili na nas pozytywne wrażenie. Doradzili, iż lepiej jest kupić mieszkanie na rynku pierwotnym, wymienili mnóstwo plusów, między innymi taki, że zaoszczędzimy na samym doradcy, bo deweloper płaci za pośrednika. Zrezygnowaliśmy więc z planu zakupu mieszkania na rynku wtórnym, ufając wiedzy i radom doradców z Home Brokera. Od razu polecono nam wspaniałe mieszkanie, idealne dla nas i stosunkowo niedrogie. Wielu znajomych krytykowało kupowianie "dziury w ziemi", ale skoro tak poważny pośrednik jak Home Broker będzie czuwał nad przedsięwzięciem, uznaliśmy, że ma się czego obawiać. Wkrótce jednak współpraca zaczęła się psuć. Agent nie był punktualny, nie potrafił odpowiedzieć na odrobinę bardziej skomplikowane pytania, nie znał sytuacji dewelopera i szczegółów inwestycji. Jego rola przy podpisywaniu umowy przedwstępnej ograniczyła się do obecności niemego świadka, choć wcześniej zapewniał, że będzie negocjował niektóre punkty umowy z deweloperem. Nie to jednak było najgorsze. Wkrótce okazało się, iż deweloper ma poważne trudności z przyszłą budową, gdyż pojawiły się wpisy Urzędu Skarbowego w księdze wieczystej dotyczącej ziemi, gdzie miała stanąć nieruchomość, kłopoty z brakiem pozwolenia na użytkowanie drogi dojazdowej i tak dalej... Wszystko to wyszło na jaw dopiero gdy bank, który miał udzielić kredytu, przeprowadził opłaconą przez nas ekspertyzę i nie zgodził się na finansowanie mieszkania, podając za przyczynę niewiarygodność dewelopera. Agent z Home Broker nic nie wiedział, ale radził czekać, bo problemy dewelopera są typowe i zapewnił, że wkrótce wszystko się wyjaśni i kredyt dostaniemy. Doradca finansowy zaś oferował kolejne próby w innych bankach. Trwało to wszystko blisko rok. Tak jak wcześniej nie spieszyło się nam, tak wreszcie się zniecierpliwiliśmy. Postanowiliśmy rozwiązać umowę przedwstępną z deweloperem. Wówczas agent Home Broker stał się nieuchwytny. Nie odbierał telefonów, nie odpisywał na e-maile. Gdy w końcu udało mi się dodzwonić, obiecał, że oddzwoni potem i więcej się nie odezwał. Skontaktowałam się więc z jego przełożonym i to z jego pomocą w niemiłej już atmosferze zakończyliśmy bezowocną współpracę. Jedyną osobą, do której nie mogę mieć większych zastrzeżeń był doradca finansowy. Wiedział więcej o tym, o czym powinien wiedzieć agent niż on sam, rzetelnie przedstawiał nam sytuację nieruchomości i wątpliwości banku co do dewelopera. Wszystko to jednak odbywało się bardzo powoli i każdą informację musieliśmy wyciągać niemal na siłę.
Konkluzja jest taka, że zmarnowaliśmy rok na współpracę z agencją Home Broker i nic za jego pośrednictwem nie kupiliśmy. Może i lepiej, bo inwestycja była faktycznie mocno ryzykowna, do tej pory nie jest zrealizowana do końca i nadal nie mielibyśmy własnego "em", ale to już inna historia.
Home Broker nie jest moim zdaniem firmą godną zaufania.
Nie dalej jak pięć, może siedem lat temu mówiłam do męża, że powinna być możliwość robienia zakupów spożywczych online. Nie trzeba było długo czekać. Od pewnego czasu jestem niemal stałym klientem Almy i raz na kilka tygodni w zaciszu swego domu robię zakupy do lodówki. Wcześniej korzystałam z placówki w Krakowie (mieli kilka wpadek), teraz, po przeprowadzce, dowożą moje zakupy z Katowic. Nie muszę już pchać ciężkiego kosza, denerwować się w kolejce czy targać ciężkich butelek z mineralną. Sam ten fakt sprawia, iż lubię bardzo kupować w Almie. Ceny się zawsze zgadzają i nie są wysokie, braki bywają rzadko, a gdy napiszę, że chcę ser cieniutko pokrojony, to taki w istocie dostaję. Towar jest świeży, a jego szeroki wybór pozwala wybrać dokładnie to, czego się potrzebuje. Ogromnym plusem delikatesów Alma jest ponadto możliwość zakupu produktów wysokojakościowych niekoniecznie w wysokich cenach. Na przykład z niepokojem obserwuję coraz mniej dostępny prawdziwy, smaczny żółty ser bez konserwantów, natomiast w Almie można takowy kupić,a nawet wybrać spośród wielu.
Jak wspominałam, zdarzają się wpadki, lecz i z nich pracownicy świetnie potrafią wybrnąć, więc nie pozostaje negatywne wrażenie. Podczas ostatnich zakupów zamówiłam lody. Niestety nie nadawały się do dalszego przechowania w zamrażarce, bo były niemal rozmrożone. Jednak dostawca poinformował mnie, że przewozi je w lodówce w temperaturze nie niższej niż 0 stopni. Nie byłabym sobą, gdybym przy ocenianiu zakupów nie napisała o rozmrożonych lodach. Nie złośliwie, lecz uczciwie, bo to jednak poważna sprawa. Ktoś może nie sprawdzić, wpakować lody czy mrożonkę w stanie płynnym do zamrażarki i salmonella gotowa. Na drugi dzień zatelefonowała do mnie pani z Almy z przeprosinami i informacją, że jeśli produkt nie spełnia moich oczekiwań, mogę go oddać dostawcy i mam pełne prawo sprawdzać dokładnie zakupy zanim pokwituję odbiór.
Jedyną osobą z jaką mam kontakt bezpośredni jest dostawca - kierowca. Pawie za każdym razem jest to inna osoba, za to zawsze punktualna, kulturalna i profesjonalnie wykonująca swoją pracę.
Jedno jest pewne: jeszcze nieraz skorzystam z mojej listy zakupów utworzonej w profilu internetowych delikatesów Alma i zamówię zakupy, chociaż pewnie dopóki nie wyposażą samochodów w lepsze chłodziarki, dopóty nie będę kupować lodów ta drogą. Szczerze polecam tę formę zakupów, zwłaszcza w Almie.
Wszyscy kochamy urzędy :) Oczywiście. Zwłaszcza, jeśli ma się trochę lat i w niejednym bywało, można niechęci do wszelakich państwowych instytucji się nabawić. Tymczasem Urząd Miejski w Gliwicach ewoluował, w pewnym ograniczonym, rzecz jasna, sensie. Dawną duchotę, bezguście panujące w środku, potworne kolejki i warczące panie urzędniczki zastąpiła klimatyzacja, czyste, gustowne wnętrza oraz pracownicy... senni i mrukliwi.
Właściwie wiele zmieniło się na lepsze, ale do pełni szczęścia brakuje miłej, sprawnej obsługi i ograniczenia biurokracji, lecz to ostatnie już nie jest w gestii placówki. Naturalnie nie wszyscy pracownicy są smętni i zmęczeni. Panie w informacji są uśmiechnięte, sympatyczne, kulturalne i bardzo pomocne, natomiast w konkretnych działach, gdzie załatwia się sprawy bywa różnie. Można by rzecz: im dalej w las...
Odwiedziłam UM w celu zmiany dowodu osobistego. Miesiąc wcześniej przemeldowałam się i złożyłam odpowiednie dokumenty, a teraz odebrałam świeży dowód osobisty. Za pierwszym razem pani dobitnie powiedziała, że zdjęcie do dowodu muszę dostarczyć bardzo aktualne, najlepiej z dziś, bo na tym sprzed kilku lat wyglądam inaczej. Zapytałam czy aż tak bardzo się postarzałam. Pani, o zgrozo, ze zniecierpliwieniem powiedziała, że tak. Na nowym zdjęciu wyszłam identycznie, bo robione u tego samego fotografa, ale nic to. Rozumiem - procedura jest taka, że zdjęcie musi być nowe. Tylko można było to jakoś uprzejmiej powiedzieć.
Wracając do wizyty najnowszej... przyszłam odebrać gotowy dokument tożsamości. Pani urzędniczka spojrzała na mnie znudzonym wzrokiem, powiedziała cicho "słucham" bez jakiegokolwiek "dzień dobry". Uśmiechnęłam się i uprzejmie poprosiłam o dowód osobisty, przestawiając stosowny dokument i oddając stary. Pani wzięła bez słowa, jak automat wykonała swe zadanie, dała co trzeba i już. Nawet nie usłyszałam "do widzenia". Zerknęłam w kierunku identyfikatora, ale był przykryty sweterkiem, jedynie wystawał róg plakietki. Powiało dawnymi czasami.
Może nie powinnam tak oceniać, bo to generalizowanie, ale odnoszę wrażenie, że częściej starsi urzędnicy, mimo doświadczenia, są dużo mniej profesjonalni w obsłudze klienta, niż młodzi. Zauważyłam to właśnie przy okazji moich ostatnich wizyt w UM. Podczas kontaktu z kilkoma pracownikami starszymi i młodszymi za każdym razem byłam obsłużona bezosobowo przez panie z większym doświadczeniem i profesjonalnie przez te z mniejszym wnioskując po wieku. Coś w tym jest. Nawet jeżeli wieloletni pracownik ma większą wiedzę merytoryczną, nieudolność obsługi petentów sprawia, iż ma się wątpliwości co do jego kompetencji. W tym wypadku mam nadzieję, że starsi zaczną brać przykład z młodych. Może jeszcze kiedyś naprawdę polubimy urzędy.
W celu zapewnienia wyższej jakości usług używamy plików cookies. Kontynuując korzystanie z naszej strony internetowej bez zmiany ustawień prywatności przeglądarki, wyrażasz zgodę na wykorzystywanie ich.