Zawsze jestem zadowolona z pobytu na stacji paliw tej sieci. Paliwo działa:), kawa pyszna, hot-dogi i zapiekanki smaczne, toalety czyste, obsługa przemiła i chętna do pomocy. Jedynie kącik z prasą przypomina ołtarzyk na cześć władzy rządzącej.
Jestem stałym klientem delikatesów sieci "Bomi" w C.H. Matarnia. Bywam tam przynajmniej raz w tygodniu. Dnia 11 lutego br. weszłam do sklepu po niezbędne zakupy w porze wieczornej. Za każdym razem przemierzam cały sklep zgodnie z trasą ustaloną przez siebie. Po wejściu do sklepu zauważyłam, że podłoga jak zwykle jest czysta. Do wózka na zakupy włożyłam żeton i ruszyłam w kierunku stoiska z warzywami i owocami. Produkty te poukładane były schludnie, żadna ze skrzynek nie była pusta. Owoce (oddzielna ekspozycja) między regałem z sokami a warzywami również była estetyczna i zachęcała do zakupów. Tuż za kontuarem, gdzie dokonuje się ważenia towarów stała pani gotowa do pracy. Za plecami tej pani na najniższym poziomie zaraz przy podłodze znajduje się pojemnik z pistacjami. Schyliłam się, by nałożyć łopatką moich ulubionych orzeszków do torebki i wtedy zauważyłam stojący tuż przy nich wózeczek z wiadrem i mopem oraz innymi środkami czystości. Mop miał stęchły zapach. Zdziwił mnie brak reakcji pani odpowiedzialnej za ważenie. Byłabym niezmiernie wdzięczna, gdyby odsunęła go na czas mojego przykucnięcia celem pobrania orzeszków. Tym bardziej, że pani ta stała nieruchomo i nie była zajęta obsługą żadnego z klientów. Aby otworzyć klapkę z pojemnikiem, w którym znajdują się orzeszki, sama musiałam odsunąć wózek z detergentami. Za to właśnie daję minus. W trakcie mojego dwudziestominutowego pobytu w sklepie było około 50 klientów, czyt. mało:) Podążyłam w kierunku stoiska z wędlinami i mięsem. Tam, jak zwykle wszystkie panie obsługujące były nad wyraz uprzejme, cierpliwe, szybkie, pomocne, dodatkowo także schludne. Wybór wędlin ogromny, ekspozycja za szkłem w lodówkach apetyczna. W dozownikach pieczywa o tej porze nie było już niestety większego wyboru. W lodówkach, w których znajdują się wędliny paczkowane, nabiał, produkty rybne i mrożonki nie zauważyłam luk. Półki z makaronami, przyprawami, słodyczami także w pełni zatowarowane. W trakcie zakupów zawsze zwracam uwagę na datę terminu przydatności do spożycia. Nie znalazłam rzeczy, która byłaby przeterminowana. Towary, których data przydatności kończy się niebawem są dobrze i czytelnie wyeksponowane oraz odpowiednio przecenione. Na stoisku z piwami bardzo duży wybór. Piwa najbardziej pospolitych marek oferowane pojedynczo, jak i w wielopakach. Butelki ładnie ułożone, face'em do klienta, zarówno w lodówkach, jak i na regałach. Widziałam pracownika, który na bieżąco uzupełniał braki w tej części sklepu. Zauważyłam, że w całym sklepie sprawne jest oświetlenie. Produkty, w tym słoiki, butelki oraz półki, na których się znajdowały nie były zakurzone. Duży wybór towarów, a także czystość sklepu są jego dużym atutem. Podczas tej wizyty obsługa była zadowolona i uśmiechnięta. Zauważyłam miłą, dobrą atmosferę, która panuje między pracownikami. Panie na stoisku wędlin i mięsa porozumiewały się wybornie, pracownicy ochrony często zagadywali panią + hostessę ze stoiska monopolowego:)- w granicach normy, a panie z kas współpracowały ze sobą w przypadku podania odpowiednich papierosów, którymi nie dysponowały w swoim dozowniku. Chętnie pomagały także nowej kasjerce. Udałam się zatem do kasy. Ilość otwartych stanowisk kasowych była dostosowana do ilości klientów, dlatego nigdzie nie tworzyły się długie kolejki, a każdy z nich był obsługiwany na bieżąco. Uważam, że zakupy w tym sklepie to wielka przyjemność. Nie czułam nachalnego wzroku ochrony, temperatura w sklepie była odpowiednia, wyszłam zadowolona, usatysfakcjonowana i zrelaksowana. Dopiero przy chęci oddania wózka na parkingu podziemnym musiałam się trochę nabiegać. Stanowiska z wózkami były puste, a nie wszędzie uzupełniono braki wtyków na łańcuszkach, które umożliwiają zwrot żetonu lub monety (kaucji). To zatem kolejny mały minus:)
Weszłam do hipermarketu. Znam to miejce jeszcze z bytności hipermarketu GEANT. Dlatego czym prędzej udałam się do toalet publicznych, gdzie znalazłam napis - oficjalną informację "z powodu remontu toalety nieczynne" plus zauważyłam grafitti "toalety na końcu", wielki minus. Miałam w garści gotową listę z zakupami. Przede wszystkim zależało mi na świeżych rybach, czyt. karpiach. Wysłał mnie tu tato, który kilka dni wcześniej robił zakupy. Miał rację. Po pierwsze zero tłumów. Po drugie schludne stanowisko z rybami i przemiła obsługa. Poprosiłam o dwa duże karpie (w zamyśle do ofiletowania) i trzy mniejsze między 1,20- 1,50 kg). Nikt z pracowników nie dąsał się z powodu moich fanaberii, obsługujący mnie młodzi mężczyźni byli schludni, uśmiechnięci i serdeczni. Wielki plus właśnie dla tego stoiska!
Wracałam z warsztatu samochodowego. Moje malutkie dziecko z oddali zauważyło logo marki McDonald's i na swój sposób próbowało mi wmówić jak bardzo ma ochotę na frytki. Zupełnie niepedagogicznie zgodziłam się na propozycję dziecka, bo mi również "burczało w brzuchu". Oboje chcieliśmy skorzystać z toalety, więc nie wybrałam opcji "drive". Weszliśmy do środka. Mojego synka frapowało, co robi pracownik na zewnątrz, wytłumaczyłam mu, że pan ciężko pracuje, dba o czystość i w związku z tym szoruje chodnik. Weszliśmy do wolnej toalety (dla inwalidów i matek z dzieckiem). Ostatnia parafka na liście sprawdzającej czystość w danym miejscu wskazywała na godzinę 15:00. Udaliśmy się do części gastronomicznej i tam trwały negocjacje względem wyboru zabawki do zestawu dziecięcego. Nie było w lokalu wielu klientów. Ostatecznie podeszłam do lady i tam od razu zainteresowała się klientem dziewczyna absolutnie przypominająca główną postać z serialu "Brzydula". Pytała o preferowane napoje do zestawu, zabawkę. Zamówiliśmy zestaw dziecięcy (dla synka)i dwa cheesburgery (dla mnie)- na wynos. Pracownik starał się bardzo. W trakcie obsługi za główną konsolą pojawiło się około 5 kobiet, z czego jedna ewidentnie miała koordynować pracę w zespole i wydawała rozkazy, która z nich przejmie konkretne stanowisko. Nastąpił chaos i rwetes, ich rozmowy były głośne. Zauważyłam brak jakiejkolwiek organizacji. Ostatecznie dostałam zestaw dziecięcy wg zamówienia i dwa hamburgey:(
Zaglądając na internetową stronę EMPiK'u zauważyłam, że pojawiła się interesująca mnie pozycja, a dokładnie kolejna, trzecia część pewnej historii pt. "Miłość nad rozlewiskiem" autorstwa Małgorzaty Kalicińskiej. W internecie jest przedsprzedaż, ale nie zwróciłam uwagi od kiedy książka dostępna jest w księgarniach. Zwykłe przeoczenie. Pomyślałam sobie, że przy okazji innych zakupów w CH Matarnia na pewno zajrzę do EMPiKu, by w jesienne wieczory oderwać się od codzienności przy miłej lekturze. Tak tez uczyniłam. 13 listopada br. poszłam do księgarni i szukałam interesującej mnie pozycji w nowościach, ale na próżno. Zapytałam sprzedawcy (kobiety w wieku około 25 lat o blond włosach i słusznej posturze) o tytuł książki. Dowiedziałam się od niej, że dopiero jutro jest jej premiera i jutro będzie na pewno w sprzedaży w tym sklepie. Odpowiednio zaplanowałam swoje obowiązki dnia następnego, wieczorem zostawiłam dziecko pod kuratelą męża i jak na skrzydłach, specjalnie udałam się do EMPiK'u 14 listopada br., by sprawić przyjemność samej sobie. W międzyczasie zdążyłam koleżance i mamie opowiedzieć o dobrej nowinie. Wszystkie czytałyśmy dwie pierwsze części, więc wiadomość, że konkretnego dnia w księgarniach pojawia się trzecia, obie zareagowały z entuzjazmem. Sama muszę przejechać z domu około 7 km w jedną stronę, aby znaleźć się w CH Matarnia. 14 listopada weszłam do sklepu jak na skrzydłach, powitał mnie uśmiech pana z ochrony ewidentnie reprezentującego inną część naszego lub zupełnie innego kontynentu, szukałam swojej obiecanej książki. Wewnątrz zastałam mnóstwo niewypakowanych kartonów i skrzynek plastikowych z towarami. To dodawało mi nadziei. Pomyślałam sobie, że widocznie pracownicy jeszcze nie uporali się z rozpakowaniem nowej dostawy. Udałam się do pracownika przy kasie, który akurat nie obsługiwał innych klientów z zapytaniem. Pracownik (lat około ponad 30 z dłuższymi włosami) powiedział od niechcenia: "płyta, film, książka?". Podałam autora, wówczas skierował mnie do punktu informacyjnego. Przy punkcie informacyjnym nie było nikogo, ale zdeterminowana wyciągnęłam pracownika z zaplecza grzecznym "halo, przepraszam!". Pracownik sprawdził pozycję w komputerze i spokojnie poinformował mnie, że premiera tej książki będzie dopiero 28 listopada. Wtedy powiedziałam, że dnia poprzedniego pani w kasie przekazała mi zupełnie inną informację. Pracownik wzdrygnął ramionami i uczynił gest "przepraszam, to nie ja", nie werbalizując swoich przeprosin. Poczułam się fatalnie. Absolutnie specjalnie wyjechałam z domu, straciłam czas i paliwo, aby dokonać zakupu towaru, którego obecność obiecano mi dzień wcześniej. Nie był to powód do jakiegoś specjalnego zdenerwowania się, ale poczułam się oszukana i rozczarowana. Na szczęście pan z ochrony z uśmiechem oraz pięknym obcym akcentem powiedział "do widzenia".
Wraz z mężem i synkiem postanowiliśmy zjeść obiad "na mieście". Byliśmy akurat w pobliżu CH Matarnia i skusiliśmy się wcześniejszą, dobrą opinią sąsiadki na temat tego miejsca. Usiedliśmy przy jednym ze stolików. Dość szybko otrzymaliśmy menu. Usiedliśmy w rewirze mężczyzny kelnera w wieku około 25 lat. Atmosfera w restauracji była bardzo miła, wspomniany wcześniej kelner głównie zabawiał swoje koleżanki zza baru, śpiewał i tańczył. Absolutnie nie przeszkadzałoby mi jego zachowanie, gdyby nie fakt, że na kolejne jego zainteresowanie musieliśmy czekać kolejne 10 minut. Dawaliśmy też jasne sygnały, że już wybraliśmy potrawy, które chcemy zamówić. Zamknęliśmy i odłożyliśmy menu na rogu stołu. Dziecko zaczynało się niecierpliwić. Wreszcie kelner podszedł do nas, by odebrać zamówienie. Mój mąż wybrał zupę cebulową i spaghetti carbonara, a ja zupę cebulową i smażonego pstrąga. Poprosiliśmy też o dodatkowy talerz dla synka. Bardzo długo czekaliśmy na zamówione napoje, a główny posiłek otrzymaliśmy dopiero po około 30 minutach. Długi okres realizacji zamówienia spowodował irytację, ale najgorsze miało dopiero się wydarzyć. Spaghetti zamówione przez mojego męża to było gniazdo makaronu w wodzie z dodatkiem śmietany i kilku kawałków boczku. Wyglądające nieapetycznie i absolutnie niezjadliwe. Mój mąż ostentacyjnie odstawił talerz z makaronem na koniec stołu. Kelner nie zauważył tego faktu od razu. Dostrzegł go po kolejnych 10 minutach. Zapytał wówczas, czy makaron nie smakuje mojemu mężowi. Kelner tłumaczył, że to pierwszy dzień nowego kucharza w tym lokalu. Zabrał talerz z makaronem i odliczył go od rachunku. W efekcie mój mąż pozostawał nadal głodny, a my zniesmaczeni obsługą.
Ponieważ przeszkadzało mi wypływanie dużej ilości wody z rynien i tworzenie kolein na terenie działki, postanowiłam zakupić rury drenażowe i wpuścić je bezpośrednio w ziemię.
Zgodnie z postanowieniem udałam się do najbliższego marketu budowlanego OBI, ale na miejscu okazało się, że są tam tylko dostępne olbrzymie zwoje tej rury, bez możliwości odmierzenia 15 metrów. W drodze powrotnej pojechałam do pobliskiej hurtowni materiałów budowlanych. Już przy jednym ze stanowisk, gdzie siedzą głównie panie, spotkała mnie miła niespodzianka. Sprzedawca od razu potrafił określić, jaki rozmiar rury jest mi potrzebny (miałam przy sobie kawałek rynny). Potem sprzedawca zapytał mnie o długość, jaka mnie interesuje. Zapłaciłam za towar i z dokumentem potwierdzającym udałam się do magazynu. Tam przemiły pan odebrał ode mnie dokument i po chwili przyszedł z odmierzonym i związanym zwojem rury. Nie sądziłam przedtem, że ta rura jest taka twarda i oporna na zginanie, zatem załadowanie jej do Forda Escorta z fotelikiem dziecięcym i wózkiem w bagażniku nie było dość łatwe. Nie musiałam jednak się o to martwić, bo obsługa chętnie zaproponowała pomoc i po około 7-10 minutach od chwili wejścia do hurtowni byłam już szczęśliwą posiadaczką rury drenażowej, która znajdowała się w moim samochodzie.
Bardzo rzadko zdarza mi się taka szybka i fachowa obsługa w sklepie z materiałami budowlanymi.
Po spacerze i drobnych zakupach w galerii Alfa Centrum postanawiam zajrzeć do jednego ze swoich ulubionych sklepów, oferujących produkty spożywcze. Jestem w tym "Bomi" kolejny raz i gubię się wśród regałów. Szukam produktów, biegam po sali, pytam pracownika obsługi, gdzie mogę znaleźć świeże drożdże. Najczęściej dokonuję zakupów w "Bomi" w CH Matarnia i tam czuję się prawie jak w domu. Myślę sobie, że fajnie by było, gdyby markety/sklepy jednej sieci stworzyły standard w obszarze ekspozycji danego towaru. W rewirze warzyw i owoców wybieram pieczarki oraz orzeszki pistacjowe, kieruję się do pani, która waży, ale napotykam utrudnienie w postaci wózka z niewyładowanym towarem, który stoi dokładnie na drodze klient - pracownik ważący. Moim zdaniem to efekt zwykłej bezmyślności. Idę na stoisko z pieczywem, gdzie większość dozowników bułeczek jest pusta. W trakcie pieczenia są jedynie kajzerki, zatem zapominam o marzeniu w postaci schrupania bagietki czosnkowej i z powodu głodu włącza mi się opcja McDonald's Drive. Z zakupami kieruję się do kasy i tam czeka mnie najbardziej zadziwiająca niespodzianka. Pani kasująca towary, która podnosi słoiczek z małżami marynowanymi, pyta, czy to w ogóle jest zjadliwe. Grzecznie i spokojnie odpowiadam, że tak. Mówię, że małże marynowane bardzo mi smakują, że kiedyś przez pomyłkę wzięłam małże w sosie własnym i akurat tamte mi nie smakowały. Łapię się na tym, że tłumaczę się pani w kasie z dokonanego wyboru. Na to pani z kasy pyta mnie, w jaki sposób je spożywam i mówi tak: "to jak pani je je, tak normalnie otwiera pani słoik i zjada je przed telewizorem?". Co mi szkodzi, żeby panią z kasy uświadomić? Mówię, że niekoniecznie, czasami dodaję ten składnik do pizzy, czasami do sałatki, a czasami do kanapek, różnie. Na to pani z kasy mówi, że to wygląda obrzydliwie. Znam produkt i chcę go kupić, zatem nic nie zmieni mojej decyzji, ale te dywagacje i insynuacje ze strony pracownika "Bomi" wydają mi się absolutnie nie na miejscu. Odchodzę od kasy zadziwiona.
Weszłam do sklepu Levis'a. Od pewnego czasu poszukuję spodni. Jestem gotowa na zakup w każdym momencie, niezależnie od ceny. Potrzebuję jednak porady i informacji ze strony sprzedawcy. Jestem od wielu lat wierną fanką tej marki. Wiem, że kolekcja europejska różni się od tej zza oceanu. Wchodzę do sklepu. Wewnątrz znajduje się jeszcze jeden klient, który kieruje się w stronę przymierzalni. Oglądam ekspozycje na wieszakach w dziale damskim. Nie jestem skoncentrowana na jednym fasonie, bardziej zależy mi na klasycznym (nie bardzo wytartym rodzaju materiału), na pewno też preferuję biodrówki. Po pewnym czasie podchodzi do mnie bardzo młodo wyglądająca sprzedawczyni i z grymasem na twarzy pyta, czy może w czymś pomóc. Czuję się jak intruz, ale pragnę osiągnąć cel i nie zraża mnie mina pełna ignorancji. Sprzedawczyni pyta mnie, czy wolę spodnie zwężane, proste, czy rozszerzane. Odpowiadam, że najlepiej proste, w drugiej kolejności mogą być zwężane, a ostatecznie nawet rozszerzane u dołu, pod warunkiem, że nie będą to typowe "dzwony". Kolejne pytanie ze strony sprzedawczyni to "jaki rozmiar?". Ponieważ dobrze znam markę, odpowiadam, że 27/32, gdzie pierwsza wartość oznacza wielkość, a druga długość nogawek. Wówczas sprzedawczyni mierzy mnie wzrokiem i mówi: "chyba na 30, a nie na 32". Hmm, niesamowite! To fakt, nie należę do długonogich kobiet, ale wiem, że długość "30" sprawdzi się zaledwie w opcji z płaskimi butami, ale już w przypadku butów na wysokim obcasie będę wyglądać w przykrótkich spodniach po prostu śmiesznie. Ignoruję uwagę, ale czuję się z nią źle. Przypominają mi się stare czasy, kiedy ekspedientka miała prawo powiedzieć klientowi, że ta rzecz będzie dla niego za mała lub za droga. Zabieram dwie pary spodni do przymierzalni, nie są specjalnie powycierane i nawet z marynarką mogą się nieźle komponować, chociaż to i tak nie ten klasyczny odcień delikatnie wytartego blue, jaki w kolekcji Levis'a przez wiele lat był od zawsze. W jedne ze spodni niestety, nie wchodzę, drugie wydają się być zbyt luźne, ale niestety, nie ma mniejszego rozmiaru. Wychodzę z przymierzalni, podchodzę do kontuaru - lady, gdzie młoda sprzedawczyni jest zajęta rozmową z nieco starszym, wysokim sprzedawcą. Dopiero, kiedy kładę spodnie na ladzie pyta mnie, czy pasują. Wówczas odpowiadam, że niestety, nie i pytam jak często zmienia się kolekcja, czy w ogóle bywają jeszcze spodnie, jakich obraz widzę we własnej głowie. Mówię, że zależy mi na klasycznym do niedawna kolorze. Sprzedawca odpowiada mi: "zależy, co to znaczy". Rozglądam się po sklepie i próbuję określić kolor materiału. Otrzymuję odpowiedź, że muszę zaglądać. Po pierwsze jako klient nic nie muszę, a po drugie nie otrzymuję żadnej konkretnej informacji. Może wystarczyłoby, gdyby odpowiedziano mi, że firma odchodzi od klasycznego wzorca, a może zwykła szczerość, że nie wiedzą, obojętnie z jakiego powodu. W trakcie rozmowy ze mną wysoki sprzedawca cały czas składa spodnie, podnosi je do góry, kładzie, jego twarz widzę w przerwach, kiedy nogawki leżą już na blacie lady. Nie zauważyłam, żeby w sklepie był bałagan, sprzedawcy nie spożywali w mojej obecności posiłków, czyli nie zdarzyło się nic, co spowodowałoby aby moja ocena jakości obsługi była fatalna. Jednocześnie uważam, że biorąc pod uwagę dzień wizyty (poniedziałek), godzinę wizyty (większość klientów w mojej ocenie dopiero przyjdzie, kiedy skończy pracę), ilość klientów w momencie, kiedy pojawiłam się w sklepie - powinnam zostać serdecznie powitana, obsłużona z wypiekami na twarzy i pocieszona konstruktywną rozmową. Stąd ocena +1 - miernie poprawna.
Korzystam z usług internetowych Telekomunikacji Polskiej S.A., czyli z Neostrady. Łączę się ze światem dzięki urządzeniu Livebox, bezprzewodowo, przy użyciu adaptera. Od pewnego czasu miewam kłopoty z utrzymaniem stałego połączenia. Problemy zgłaszałam kilkakrotnie korzystając z nr infolinii TP SA dla telefonów stacjonarnych, wówczas połączenie jest bezpłatne. Obsługa infolinii jest bardzo miła, zawsze ściśle trzyma się procedur, prosi o szczegółowe informacje pozwalające na zdiagnozowanie problemu. Wiele razy proszono mnie o ponowne odinstalowanie i zainstalowanie programu. Biorąc pod uwagę częstotliwość tej prośby, jest to dość irytujące dla osoby regularnie opłacającej rachunki i nie zawsze mającej czas na zabawę w odzyskiwanie połączenia w dość mozolny sposób. Na moje wcześniejsze sygnały o zrywającym się i powracającym połączeniu dwa razy pojawili się panowie z firmy "Sprint", świadczącej usługi dla TP SA. W wyniku pierwszej wizyty niczego nie stwierdzono, ponieważ połączenie było, jakość sygnału jak na złość również była wysoka, w wyniku drugiej z nich natomiast stwierdzono, że wina leży po stronie komputera. Kiedy zupełnie straciłam połączenie z internetem, natychmiast zawołałam specjalistę od komputerów (firma zajmująca się naprawą komputerów), aby zlokalizował usterkę w moim egzemplarzu. Okazało się, że połączenie z internetem przy użyciu laptopa również nie jest możliwe. Okazało się, że w jakiś magiczny sposób zmieniły się ustawienia livebox'a. Taką informację wspólnie uzyskaliśmy od obsługi infolinii TP SA, otrzymałam nowe ID, zabezpieczenia i hasła. Zapłaciłam człowiekowi, zajmującemu się naprawą komputerów 100 PLN za poświęcony czas na diagnozę problemu. W piątek wieczorem, tj. 5.09.2008r. Znowu odkryłam, że połączenie z internetem nie jest stałe. Po raz kolejny postanowiłam zgłosić usterkę. Pani z infolinii, z którą rozmawiałam również była bardzo miła, podała mi nr zgłoszenia. Po kilku minutach oddzwonił do mnie pan z firmy "Sprint" i zapytał co się dzieje. Powiedziałam, że już mam połączenie, ale problem polega na zrywaniu i powracaniu połączenia, nawet kilkakrotnie w ciągu godziny. Pan zapytał, kiedy będę w domu i umówiliśmy się na wizytę u mnie w domu w sobotę rano. Wstałam rano, włączyłam komputer, a pana niestety na oczy nie zobaczyłam. Zadzwonił po około godzinie od umówionego czasu spotkania i powiedział, że sprawdzili wszystko z zdalnie i nie stwierdzili usterek. Do dnia dzisiejszego połączenie z internetem nie jest stałe. Pisząc tę obserwację, recenzję moich doświadczeń z TP SA zabezpieczam się kopiowaniem treści do Worda. Tak zdecydowanie być nie powinno.
Wybrałam się do jedynego firmowego sklepu "Wólczanka" w Gdańsku ("Galeria Bałtycka"), których koszule najbardziej preferuje mój mąż. Weszłam do sklepu, gdzie zastałam panią rozkładającą akurat towar. W sklepie nie było żadnego innego klienta. Pani natychmiast skupiła uwagę na mnie, ale co miłe nie zadawała mi od razu krępującego pytania "w czym mogę pomóc?", tylko czujnie i z uśmiechem poczekała na moją inicjatywę. Powiedziałam, że szukam koszuli białej, zapinanej na spinki w konkretnym rozmiarze. Prawie natychmiast wyszukała rzecz, która bardzo mnie zachwyciła, ale jej cena była bardzo wysoka. Ponieważ nie chciałam dokonać większych zakupów, zasugerowałam, że może znalazłoby się coś innego, odrobinę tańszego. Wtedy otrzymałam równie natychmiast inną koszulę, w rozsądnej cenie, całkowicie spełniającą moje kryteria. Wówczas sprzedawca wytłumaczył mi, że ta droższa rzecz wykonana jest z egipskiej bawełny, stąd jej odpowiednia cena, ale ta druga również jest bardzo dobrego gatunku i będzie łatwa w prasowaniu, co dla "perfekcyjnej pani domu":)) jest bardzo istotnym argumentem. Zapytałam, czy w podobnej cenie znajdę inne koszule w tym samym rozmiarze. Pani pokazała mi miejsce, gdzie powinnam szukać. Bardzo szybko znalazłam kolejną rzecz, która bardzo przypadła mi do gustu. W międzyczasie mój prawie 2,5-letni synek "buszował" po sklepie, bardzo mocno zainteresowany zakupami dla taty. Wtedy poprosiłam sprzedawcę o pomoc w doborze krawata. Zapytałam o obowiązujące trendy. Otrzymałam zadowalającą odpowiedź. Podekscytowana fachową i miłą obsługą oraz przychylnością wobec dziecka pokusiłam się jeszcze o pomoc w doborze paska do spodni garniturowych. Wydałam dużo pieniędzy, ale ze sklepu wyszłam zadowolona i uśmiechnięta.
Moi rodzice spędzali weekend na Kaszubach. Sama wcześniej zarezerwowałam im pokój dwuosobowy w wersji standard i zaznaczyłam, że rodzice będą akurat obchodzić rocznicę ślubu:)) Rodzice dojechali na miejsce w piątek (22.08) około godziny 13:00. Zostali mile zaskoczeni przydzielonym im lokum. Otrzymali studio trzypokojowe. Natychmiast skontaktowali się z nami i zaproponowali, byśmy do nich dojechali dnia następnego. Zatem w sobotę (23.08.) dojechaliśmy do nich około godziny 14:30. Rodzice byli ze swoim małym, wielorasowym psem, my również z całym "inwentarzem" - dzieckiem i psem rasy labrador. Hotel chętnie gości zwierzęta i nie prosi z tego powodu o uiszczanie dodatkowej opłaty. Kiedy chcieliśmy dokonać opłaty za nas, jakby nie patrzeć dodatkowych mieszkańców, również spotkaliśmy się z miłą niespodzianką. Wystarczyło jedynie wykupić śniadania ale też nie był to obowiązek. Hotel jest urokliwy, cena jest przystępna, mieści się tuż nad jeziorem, dysponuje sprzętem wodnym, salą restauracyjną, kortami tenisowymi i placem zabaw. Na jego terenie znajdują się rozmaite zwierzęta. Istnieje możliwość jazdy konnej. Miejsce przepiękne, wspaniała obsługa, miła i rozsądnie ukierunkowana biznesowo. Na pewno nie raz tam wrócimy.
Pojechaliśmy z babcią do Ikei. Co jakiś czas udajemy się tam z babcią po drobiazgi do domu ale tym razem naszym celem był zakup łóżka z materacem. Ikea w Gdańsku jest teraz w trakcie przebudowy, stąd zrozumiałe utrudnienia z zaparkowaniem auta. Dodatkowo spodziewaliśmy się, że niedziela nie jest najlepszym dniem na zakupy, bo CH Matarnia oblegana jest przez rzeszę potencjalnych klientów. Mimo tego udało nam się wybrać i zakupić nowe łóżko dla mojej babci. Dodatkowo, oczywiście, nie mogłyśmy się oprzeć świeczkom, ramkom i innym detalom, które miały upiększyć wnętrza naszych domostw. Po dokonaniu zapłaty, chcieliśmy ustalić termin i kwotę dowozu towaru. Babcia zaproponowała, że zajmie miejsce w punkcie obsługi klienta, ja w tym czasie odniosłam wszystkie inne zakupy do samochodu. Po moim powrocie okazało się, że przed babcią znajdowała się jeszcze tylko jedna osoba. Co za ulga! Wtedy niestety okazało się, że babcia nie wzięła numerka. Numerki, podobne jak na poczcie czy banku, wprowadzono w punkcie obsługi klienta gdańskiej Ikei od niedawna. Pracownik odmówił babci obsługi, pomimo, że ta i tak przecież czekała spokojnie na swoją kolej. Warto dodać, że babcia ma 80 lat. Uważam ten incydent za bardzo nieprzyjemny. Ikea, jako sieć, bardzo skupia się na ułatwieniu życia wszystkim mamom i inwalidom. Szkoda, że zapomina o zdrowych klientach w sędziwym wieku.
Wróciliśmy z domku nad jeziorem bardzo głodni. Pora była już późna, żołądki dawały nam jasne znaki, że czym prędzej pragną coś skonsumować. Okazało się, że oboje mamy ochotę na pizzę z sieci "Pizza Hut". Ponieważ najbliższa restauracja, niestety, nie dowozi jedzenia na telefon do miejsca naszego zamieszkania, postanowiłam sama wcielić się w rolę dostawcy i sprawić radość mojej rodzince. Aby w lokalu nie czekać na zamówienie zbyt długo, postanowiłam złożyć zamówienie na telefon i określić godzinę swojego przybycia. Okazało się, że jest to możliwe, ku mojemu miłemu zaskoczeniu. Pierwszy plus. Dotarłam do restauracji szybciej, niż się spodziewałam, uiściłam opłatę kartą i spokojnie czekałam na realizację zamówienia. Przez ten czas dokładnie przyjrzałam się lokalowi. Moim zdaniem wymaga już odświeżenia i remontu. Skorzystałam z toalety, bardzo malutkiej i ciasnej, gdzie przydałoby się użyć dostępnych środków zapachowych. Mały minus. Pracownicy restauracji zza kontuaru wyglądali schludnie, mieli jednakowe koszulki w kratkę. Jednocześnie dało się zauważyć, że każda z pracownic ma już innej długości spódnicę, jedna nosi sandały, inna znów tzw. balerinki. Na pewno lepiej prezentowałyby się, gdyby cały strój pracowników był bardziej ujednolicony. I najważniejsze: w lokalu nie ma ulotek z pełną ofertą. Na podświetlonej tablicy widnieją tylko klasyczne pizze. Dopiero na prośbę klienta można otrzymać ulotkę. Duży minus. Po około 15 minutach od złożenia zamówienia przez telefon, otrzymałam swoje zamówienie od pana z pięknym i serdecznym uśmiechem na twarzy.
W celu zapewnienia wyższej jakości usług używamy plików cookies. Kontynuując korzystanie z naszej strony internetowej bez zmiany ustawień prywatności przeglądarki, wyrażasz zgodę na wykorzystywanie ich.