Dość dawno temu zadzwonił do mnie telefon. Dzwoniła pani z wydawnictwa "Who is Who". Przez telefon była bardzo miła, wręcz słodka jak miód. Zaproponowała mi umieszczenie informacji o sobie w nowej edycji "Who Is Who". Nie bardzo rozumiejąc, dlaczego mam to zrobić, usiłowałam protestować, jednak ciekawość zwyciężyła i dałam się wciągnąć w rozmowę. Pani zaproponowała mi spotkanie z redaktorem, odnośnie mojej notatki biograficznej. Znowu nie wytrzymałam i z ciekawości się umówiłam. Miejsce spotkania miałam sama wybrać, mogło to być jakieś miejsce publiczne lub moje mieszkanie, godzinę też miałam ustalić sama. Wybrałam jedną z kawiarni w Krakowie. Redaktor na spotkanie przyjechał punktualnie. Przeciętny mężczyzna, w średnim wieku, ubrany zwyczajnie w golfik i marynarkę. Zaczął mi opowiadać o wydawnictwie "Who IS Who", o tym, jak to kolekcjonują życiorysy ciekawych osób i zachęcił mnie do podania jakiejś notatki biograficznej na swój temat, poinformował mnie, że jest to bezpłatne, mogę dodać zdjęcie (to już kosztuje) i następnie, za kilka miesięcy, mogę sobie kupić tą edycję, za cenę około 200 zł. I cały prestiż prysł. Do tej pory naiwnie myślałam, że do "Who Is Who" dodawani są ludzie którzy czymś się wyróżniają, ciekawi, interesujący, którzy zrobili coś niezwykłego. Okazuje się jednak, że są to ludzie, co do których jest rokowanie, że będą skłonni wydać 200 zł na opasły tom, w którym im będzie poświęcone pół szpalty. I tyle. Żałosne. Przy czym moja notatka biograficzna nie była w żaden sposób weryfikowana, mogłam o sobie napisać co tylko chciałam i na co by mi fantazja pozwoliła. Pan naciskał bardzo, więc dla świętego spokoju podałam mu kilka zdań o sobie, podpisałam papiery, że zgadzam się na publikację i pożegnałam się. Kilka miesięcy później dostałam moją notkę do wglądu, potem kilkakrotnie przyszła mi oferta zakupu książki. Notka przyszła mailowo, oferta i mailowo i pocztą tradycyjną.
Jakiś czas temu znalazłam ofertę pracy dodatkowej w tym wydawnictwie, złożyłam aplikację i oto dziś zadzwoniła do mnie pani – pracownik tej firmy. Serdecznie się ze mną przywitała i powiedziała, że w związku ze złożona aplikacją chciałaby mnie zaprosić na rozmowę. Rozmowa miała się odbyć w Poznaniu, w centrali firmy. Więc mówię, że jest pewien mały kłopot bo do Poznania mam 250 km . Tak – odpowiada pani – ale mamy zgłoszenia z całego kraju i w związku z tym rozmowy prowadzimy tylko tutaj u nas w centrali. Chwila namysłu z mojej strony, pani pyta jaka decyzja, jeszcze chwila wahania i mówię; nie, dziękuję, jednak nie decyduję się na Poznań. Pani podziękowała i pożegnałyśmy się. Nie trwało to nawet 5 minut. Była bardzo miła, pełna kultura, nie poirytował jej nawet fakt mojego wahania i w ostatecznie odmowy. Jednak moim zdaniem to mało profesjonalne podejście jak na , zdawałoby się poważne szwajcarskie wydawnictwo, chętnych do współpracy „ściągać” do jednego miasta w kraju. Wiedza na temat rekrutacji jakby niezbyt rozległa. Zaproszenie na rozmowę nie jest równoznaczne z podjęciem współpracy. Być może firma wychodzi z założenia, że podejmie współpracę z każdym kto się zgłosi i trakcie dokona się selekcja „naturalna” – to też brak profesjonalizmu. Albo poważnie podchodzi się do zatrudniania (niezależnie od formy), albo traktuje się ten proces jako dodatkowy, przy okazji na zasadzie „może kogoś się zatrudni”. Skoro poszukują ludzi do współpracy w całym kraju to można by podzielić terytorium państwa na jakieś 5-6 regionów i spotkać się z potencjalnymi kandydatami w większych miastach tych regionów, a nie jeszcze zanim rozpocznie się współpracę pakować ludzi w koszty. Podobno szwajcarska firma tylko podejście inne. Być może zrobiłam źle, być może zarobiłbym duże pieniądze a być może tylko bym inwestowała. Już się tego nie dowiem.Wiedzy na temat rekrutacji to raczej rozległej pracownicy nie mają, albo brak im sprawnej organizacji.
Dość dawno temu zadzwonił do mnie telefon. Dzwoniła pani z wydawnictwa "Who is Who". Przez telefon była bardzo miła, wręcz słodka jak miód. Zaproponowała mi umieszczenie informacji o sobie w nowej edycji "Who Is Who". Nie bardzo rozumiejąc, dlaczego mam to zrobić, usiłowałam protestować, jednak ciekawość zwyciężyła i dałam się wciągnąć w rozmowę. Pani zaproponowała mi spotkanie z redaktorem, odnośnie mojej notatki biograficznej. Znowu nie wytrzymałam i z ciekawości się umówiłam. Miejsce spotkania miałam sama wybrać, mogło to być jakieś miejsce publiczne lub moje mieszkanie, godzinę też miałam ustalić sama. Wybrałam jedną z kawiarni w Krakowie. Redaktor na spotkanie przyjechał punktualnie. Przeciętny mężczyzna, w średnim wieku, ubrany zwyczajnie w golfik i marynarkę. Zaczął mi opowiadać o wydawnictwie "Who IS Who", o tym, jak to kolekcjonują życiorysy ciekawych osób i zachęcił mnie do podania jakiejś notatki biograficznej na swój temat, poinformował mnie, że jest to bezpłatne, mogę dodać zdjęcie (to już kosztuje) i następnie, za kilka miesięcy, mogę sobie kupić tą edycję, za cenę około 200 zł. I cały prestiż prysł. Do tej pory naiwnie myślałam, że do "Who Is Who" dodawani są ludzie którzy czymś się wyróżniają, ciekawi, interesujący, którzy zrobili coś niezwykłego. Okazuje się jednak, że są to ludzie, co do których jest rokowanie, że będą skłonni wydać 200 zł na opasły tom, w którym im będzie poświęcone pół szpalty. I tyle. Żałosne. Przy czym moja notatka biograficzna nie była w żaden sposób weryfikowana, mogłam o sobie napisać co tylko chciałam i na co by mi fantazja pozwoliła. Pan naciskał bardzo, więc dla świętego spokoju podałam mu kilka zdań o sobie, podpisałam papiery, że zgadzam się na publikację i pożegnałam się. Kilka miesięcy później dostałam moją notkę do wglądu, potem kilkakrotnie przyszła mi oferta zakupu książki. Notka przyszła mailowo, oferta i mailowo i pocztą tradycyjną.
W celu zapewnienia wyższej jakości usług używamy plików cookies. Kontynuując korzystanie z naszej strony internetowej bez zmiany ustawień prywatności przeglądarki, wyrażasz zgodę na wykorzystywanie ich.