Opinia użytkownika: zarejestrowany-uzytkownik
Dotycząca firmy: Teatr Powszechny w Łodzi
Treść opinii: Wizyta w teatrze 14 marca 2010 roku potwierdziła moją opinię na temat jakości obsługi w tej instytucji. Teatr Powszechny dba jedynie o wybranych klientów. Natomiast jako instytucja państwowa powinna mieć nieco odmienne cele i zadania od tych, które przyświecają prywatnym inicjatywom. Tymczasem niestety strategia marketingowa teatru odbija się na jakości obsługi. Nie jest tajemnicą, że target Teatru Powszechnego stanowią w większości dobrze sytuowani Łodzianie, często biznesmani szukający łatwej rozrywki. Oczywiście to także klient, którego nie można lekceważyć. Na jego zapotrzebowania odpowiada zatem oferta repertuarowa teatru, która składa się głównie z fars i komedii. Nieporozumieniem w tym przypadku wydaje się organizacja Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych przez ten teatr. Bo Festiwal jest trudny i wymagający. Pokazuje najlepsze spektakle z całego kraju i nie tylko, ale prawie nigdy komedie. Dlatego od wielu lat na czas trwania festiwalu publicznością próbują (!) stać się miłośnicy i badacze teatru, a także studenci. Zaliczam się do tej grupy. Zasiadam na widowni, ponieważ to jedyna szansa zobaczyć w Łodzi najwartościowsze dokonania sceny polskiej danego roku. Staje się klientem tymczasowym, ale niestety wyjątkowo niewygodnym. Szansę też mam nie zawsze. Nie chce mi się wierzyć, że misją Teatru Powszechnego jest wychowywanie swoich widzów, na co dzień karmionych lżejszym repertuarem. Ale jeśli nawet przyjmiemy taką wersję, zastanawia, dlaczego na organizację tego festiwalu samorząd i Ministerstwo Kultury wydają tak olbrzymie pieniądze. Nasuwa się smutna konstatacja - przyjaciele przyjaciołom. Bo o ile Ministerstwo może zupełnie nie zdawać sobie sprawy z sytuacji wokół festiwalu, to już samorząd doskonale wie, komu teatr go organizuje. Kolegom z Urzędu Miasta? Tylko widzom Teatru Powszechnego? Bo jedynie o nich się dba i traktuje z szacunkiem. Kilka razy nie udało mi się w żaden sposób kupić wcześniej biletu na wydarzenia festiwalu. Krążą już legendy o ogromnych kolejkach i wyprzedawaniu biletów w 2 godziny. Warto chyba zaznaczyć, że do kasy trafia tylko pewna ich część. Pozostała zamienia się w darmowe zaproszenia dla przyjaciół teatru i personelu, a także dla władz miasta. A ceny biletów są bardzo wygórowane, co sprawia, że automatycznie wykluczona zostaje m.in. brać studencka. Pozostaje oczywiście metoda ostateczna, czyli zakupienie tzw. „wejściówki” na wolne miejsca tuż przed spektaklem. Jednak wymaga ona nie lada szczęścia i ustawienia się w kolejce przy kasie dwie godziny wcześniej. Pojęcia „wcześniej” nie znają zupełnie widzowie uprzywilejowani, tzw. „zaproszeńcy”. Im wolno w zasadzie wszystko. Notoryczne opóźnienia na festiwalu są zasługą wbiegających 10,czasem 15 minut po czasie burmistrzów, marszałków i znanych lekarzy. Zawsze z uśmiechem i szczęściem na twarzy (wynikającym ze zbliżającego się kontaktu z wielką sztuką) mijają grupę rozczarowanych studentów, którzy chwilę wcześniej usłyszeli od obsługi, że nie dostanie się na swojego ulubionego reżysera, bo „nie da się już wcisnąć nawet szpilki.” Znam to uczucie z osobistego, parokrotnego doświadczenia. Rani boleśnie zwłaszcza w porównaniu z podobną sytuacją z drugiej strony. Kiedy spóźniłam się na spektakl (mając bilet) – kochane MPK- i ubłagiwałam obsługę, żeby pozwoliła mi wejść chociaż na balkon, na podłogę koło drzwi, w odpowiedzi usłyszałam pytanie: „ A pani ma taki bilet – zaproszenie do odebrania u nas?”. Miałam taki z kasy. „A to nie”. Zupełnie nie rozumiem, w jaki sposób formułowana jest oferta festiwalu. Rozśmiesza mnie też jego elitarność. Zwłaszcza, że ci z niego korzystający często nie dostrzegają wyższości spektaklu znanego polskiego reżysera nad "Szalonymi nożyczkami" Teatru Powszechnego. Czy nie mogliby ustąpić miejsca tym, którzy są naprawdę zainteresowani? Proszę mi wybaczyć ton goryczy, ale wkrada się nieustannie, usilnie i zachłannie, podobnie jak ja na widownię podczas Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych.