Opinia użytkownika: zarejestrowany-uzytkownik
Dotycząca firmy: TAQUERIA MEXICANA
Treść opinii: Do Taqueria Mexicana udaliśmy się po pracy na mały, zespołowy firmowy lunch. Wyboru lokalu dokonała męska część zespołu (warunkiem koniecznym była możliwość zamówienia margarity). Ja niestety nie przepadam za kuchnią meksykańską, ale cóż było robić. Wystrój lokalu jest dość siermiężny. Amatorzy takiego stylu nazwaliby go pewnie ludowym / rustykalnym. Dużo drewna, solidne stoły i krzesła nie do końca oczyszczone z okruchów pozostawionych przez poprzednich biesiadników, światło umiarkowane, klimatyzacji albo nie ma albo działa na pół gwizdka. Restauracja mieści się na dwu poziomach, my ulokowaliśmy się na pierwszym piętrze. Kelnerka zjawiła się szybko, by przyjąć od nas zamówienie. Z zamówień moich kolegów i koleżanek pamiętam tapas, które wjechało na stół szybko i w sporych ilościach. Nie próbowałam, więc o walorach smakowych się nie wypowiem. W każdym razie z mojej perspektywy chipsy czy coś w tym rodzaju, zatopione w kolorowych sosach, nie wyglądały szczególnie apetycznie. Zamówione przeze mnie danie główne jawiło się w karcie jako „Salmone La Bamba’, czyli łosoś z grilla w ananasowej salsie pina podany z bakłażanami, pomidorami, zapiekanym serem i pieczonymi ziemniakami. Moja wersja – na specjalne życzenie – nie obejmowała sera i ziemniaków. Bakłażan był niedopieczony i zdecydowanie za chłodny. Ryba sucha i niedoprawiona (nie zjadłam całej porcji). Nie wiem, czy kiedykolwiek próbowałam gorzej przyrządzonego łososia. Coś, co w założeniu miało być ananasową salsą, było niewiadomo czym, ale z salsą nie miało nic wspólnego. Żeby nieco złagodzić rozczarowanie i zneutralizować więcej niż przeciętne smaki, zamówiłam wino - Trivento malbec 2003 Mendoza. Wino przyzwoite, które w byle delikatesach można kupić za ok. 25 zł. Tu kosztowało oczywiście więcej, ale przynajmniej wiedziałam, co kupuję i w tym zakresie mogłam zaoszczędzić sobie rozczarowań. Mój zespół zamówił rzecz jasna margarity – najpierw w wersji standardowej, później w wersji grande – w fajnym, wielkim kielichu, z ilością słomek odpowiadającą ilości osób mających konsumować trunek z jednego naczynia. Na deser – tiramisu, bez rewelacji, ale przygotowanie go na odpowiednim poziomie nie jest zadaniem prostym. Generalnie, z tego co pamiętam, oferta deserowa była więcej niż skromna. Moim zdaniem, najlepiej tę część posiłku po prostu sobie darować. Ogólnie rzecz biorąc, cieszę się, że nie musiałam płacić za tę „przyjemność” z własnej kieszeni. Nieprzymuszona okolicznościami, na które nie miałam wpływu, nigdy nie zawitałabym do tego miejsca. I raczej nie zawitam.