Bardzo lubię robić zakupy w Polskiej Chacie. Niestety ceny nie są niskie, jednak mają duży wybór. Produkty świeże: warzywa, owoce, czy mięso są naprawdę dobrej jakości. Ostatnio jednak niemile mnie zaskoczyła uwaga kasjera, gdy weszłam bez koszyka na salę - po jedna rzecz i bardzo się spieszyłam. Otrzymałam reprymendę ;/
Nazwanie tej jadłodajni "restauracją" jest bardzo na wyrost. Wystrój wnętrza, może i przypomina restaurację, ale z lat 80-tych. Jedynie plazma przy suficie sugeruje, że jednak nie cofnęliśmy się w czasie. Zgodnie z nazwą, jadłodajnia serwuje kuchnię polską, podając ceny za 100g konkretnego produktu. Przy czym, przy dodatkach do mięs i ryb, typu frytki, surówki, cena podana jest od-do (pewnie w zależności ile kucharzowi się na talerz nałoży). Jednak nie oczekujcie, że przy płaceniu, dowiecie się ile gram np. schabowego, faktycznie wrzucono nam na talerz i dlaczego frytki z waszego talerza, akurat osiągnęły górny pułap widełek. Jest to tajemnica kucharza/kelnerek/właścicieli. Nie dostaniecie również rachunku fiskalnego, tylko ładnie wypisany odręcznie kawałek papieru, na którym podano finalne ceny.
Teraz o samym jedzeniu. Na plus - musiało być w miarę świeże, bo przy nielicznej ilości użytych przypraw i wnikliwego obwąchiwania, mój nos nie wyczuł przykrego zapachu. Smak - bez zaskoczenia, ani na plus, ani na minus. Jadłam lepsze, a także gorsze podobne zestawy. Zestaw surówek żenujący - kupna kapusta kiszona, nie dam sobie głowy uciąć, że w ogóle jakoś przyprawiona po wyjęciu z opakowania. Kapusta czerwona na tyle wyblakła, że również sugeruje gotowy zakup, niż własnoręczne przygotowanie. Nie wiedzieć czemu, w zestawie znalazła się a'la sałatka grecka, wymiętoszona do granic możliwości, oczywiście z pomidorem ze skórką, jak również zielonym ogórkiem w kubraczku. Do tego kiszony ogórek, cała połówka, do tego z widocznym obciętym kawałkiem, sugerującym, że ktoś to gryzł, ale nie do końca zafascynował go smak. Ilość? Na szczęście żenująco mała - ot łyżka stołowa każdej z trzech surówek. Aby talerz wyglądał ładniej, za ozdobę robił liść zielonej sałaty - BRUDNEJ (sprawdziłam, ziemię z liścia zeskrobałam).
Reasumując - jedzenie w tej jadłodajni (naprawdę, nie nazwę tego restauracją) jest na żenująco niskim poziomie. Obsługa traktuje wszystkich taśmowo - wszedłeś, zjedz zapłać i wyjdź. Jeśli przychodzisz z małym dzieckiem, to już twój problem, że jest za małe, aby dosięgnąć brodą stołu - podkładki, czy krzesełka nie uraczysz. Dania podawane na zbyt małych talerzach i trzeba zręcznie manewrować, aby nie porozrzucać jedzenia naokoło.
Otwarty ogródek (o innej nazwie, bodajże Dzika Kaczka, czy coś w tym stylu), to dokładnie to samo jedzenie plus atrakcja dla dzieci (po co, skoro, ani w ogródku, ani wewnątrz nie ma nawet krzesełka do karmienia dziecka?). Otóż atrakcją jest mini plac zabaw (zjeżdżalnia i dwie huśtawki), ustawiony przy płotku, poniżej którego płynie sobie rzeczka. Brawo za pomysł, aby matki dostawały zawału, patrząc na bawiące się pociechy, które bez trudu, a nawet przez przypadek, mogą wypaść przez rzeczony płotek.
W celu zapewnienia wyższej jakości usług używamy plików cookies. Kontynuując korzystanie z naszej strony internetowej bez zmiany ustawień prywatności przeglądarki, wyrażasz zgodę na wykorzystywanie ich.